czwartek, 28 kwietnia 2022

Black Sabbath - Dehumanizer (1992)

 


W żadnej z faz zainteresowania ogólnie ciężką nutą nie byłem admiratorem tego albumu. Tak na początku przygody i fascynacji, jak i w jej dojrzewającej jej części oraz nawet teraz, kiedy po przesłuchaniu setek, być może już tysięcy krążków z gatunku i z wieloma z nich zbudowania więzi cholernie mocnej, nie potrafię napisać, iż Dehumanizer to doskonały, czy nawet spełniający większość moich oczekiwań album. Nie jestem w stanie i mam opory, bowiem on mi się zwyczajnie nie podoba! Nie ma tutaj ani jednego numeru, który bez poczucia wciskania sobie kitu uznałbym za w dziesiątkę trafiony i mogący konkurować z tym co na dwóch klasycznych albumach z Dio, wielki Tony Iommi skomponował. Dehumanizer jest po prostu potwornie nudny i na siłę nowoczesny, a tak się składa iż riffy Iommiego nie potrzebowały tak skomasowanego, niemal doom metalowego brzmienia, gdyż one same w sobie są dość twarde i wyraziste, więc zabrzmieć mogą doskonale tylko w równowadze z gustownym kręceniem gałkami przez inżyniera dźwięku, jak i z aranżem finezyjnie żeniącym ze sobą hard rockowy, czy heavy metalowy luzacki sznyt z upalonym swingowaniem, a tu tego wszystkiego brak i przez to czuję że ta płyta stanęła w poprzek prawideł, a zespół strzelił sobie w obydwie stopki. Nie wiem czy taką strategię spowodowały obawy związane z powrotem w czasach supremacji zupełnie inaczej nagrywanej nowoczesnej muzy, czy może Dehumanizer miał pretendować do bycia jak to tylko możliwie wymagającym dziełem sztuki? Faktem jest że wyszło tak sobie, fragmentami przez spieprzoną koncepcję brzmienia wręcz kuriozalnie. Jeśli przykładam do niego tą właściwą miarę, to się absolutnie nie mylę i postawię tezę, iż sam Dio czuł podczas sesji i słyszał podczas obróbki, ze coś nie teges. Inaczej jego wokale nie byłyby tak kompletnie pozbawione ekscytującej mocy. Ok, może jedynie w Time Machine słyszę starego dobrego Ronniego Jamesa Padavone, a Buried Alive fragmentarycznie ten właściwy flow posiada. Ale nie mam pewności czy aby nie życzeniowo.

P.S. Nie czując się żadną krynicą rockowo-metalowej mądrości wszelkiej i nie zapominając na szczęście utrzymać kontaktu z ziemią, pozwalam sobie jednak na krytykę chyba niekrytykowalnego, a tym samym próbuję sprowokować nielichą złość fanów, wywracając w towarzystwie ten nabożnie bezkrytyczny stolik. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj