Powrót z Gillanem, w składzie który święcił największe triumfy. Odrodzenie z albumem, który ponownie zainteresował muzyczny świat twórczością Deep Purple. Startuje on z poziomu mega przebojowego Knocking at Your Back Door, któremu nie wiem czy bliżej do klasycznie purpurowej hard rockowej formuły, czy może do nieco jeszcze powściągliwej, ale jednak syntezatorowej ejtisowej maniery. Wiadomo że klawisze Jona Lorda posiadały swój własny charakter, kojarzący się jednoznacznie z właściwymi hammondowymi barwami, lecz ten drive w numerze otwierającym i wokół niego pływające elektroniczne motywy, to chyba bardziej już heavy rock niż hard rock spod znaku przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zatem Deep Purple circa 1984, to mimo że kojarząca się z owym czasem, jednak inna bo znacznie bardziej wzorzysta koszula, już hawajska koszula, a świadczy o tym nie tylko Knocking... ale wszystko co po nim na krążku zamieszczone. Dalej jest równie żywo w sensie że żwawo, z biglem. Utwory pędzą oparte na całkiem prostym kręgosłupie rytmicznym perkusji Paice'a i liniach basu z rzadka wychodzących poza schemat podporządkowania dynamice i są ozdobnie obudowywane gitarową wirtuozerią maestro Blackmore'a oraz właśnie nazbyt syntetycznymi brzmieniami wydobywanymi z coraz wyraźniej orkiestrowej maniery Lorda. Jednak w moim odczuciu największą przeszkodą abym w Perfect Strangers odnajdował nutę tak inspirującą jak zwyczajnie sprawiającą przyjemność jest wykręcony poziom dźwięku. Zimny, sterylny, pozbawiony ciepłego funky groove'u, który tak fantastycznie bujał w okresie współpracy z Coverdale'm i Hughsem. Tym niuansem powrót z Gillianem i ojcem założycielem przegrywa z Mk III i Mk IV i nie jest tego przekonania we mnie w stanie zmienić nawet utwór tytułowy, niezaprzeczalnie stanowiący kanon purpury na równi z Smoke on the Water. Przepraszam więc zakochanych bez pamięci, oddanych do grobowej deski maniaków, że ja nie padam na kolana przed całym majestatem Perfect Strangers. Ja go rzecz jasna kupuję i raz na jakiś czas z ochotą odświeżam, ale za każdym razem utwierdzam się tylko w przekonaniu, iż to płyta która kosztem naturalnej pasji poszła kursem dostosowywania się do muzycznego kontekstu czasu w jakim powstała. Obecnie z punktu widzenia kilku dekad i późniejszego dorobku grupy jest dla mnie zupełnie jasne, że tym samym ruszyli w kierunku inspiracji mainstreamowym wówczas progresywnym graniem. Nie będąc fanem genesisowo-marillionowej konwencji, nie czuję się także wielbicielem tego efektownego, lecz znacznie mniej efektywnego wcielenia legendy, stąd proszę o wybaczenie i absolutnie nie obiecuję iż zdanie zmienię. :)
P.S. Są tacy maniacy, którzy wyczuwają na PS naturalne wpływy Rainbow i może to być bardziej niż myślałem obiektywne odczucie. Zastanawiam się teraz jakby te kompozycje zabrzmiały w wykonaniu Ronniego Jamesa Dio?! Zgodzę się też przy okazji z inną tezą, iż szkoda że nie mieli odwagi wówczas dopracować Son of Alerik i uczynić z tego jamowania pełnoprawnego hitu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz