wtorek, 26 kwietnia 2022

Belfast (2021) - Kenneth Branagh

 

Zgoda buduje, niezgoda rujnuje, a religia wyłącznie dzieli. Spirala nakręcanej nienawiści, która odbiła się głęboką czkawką w Belfaście i na lata podzieliła tamtejszych mieszkańców na tych i tamtych/naszych i obcych, czyli na protestantów i katolików. W filmie będącym chyba dość swobodną biografią jego reżysera, bo to zakładam o czym Kenneth Branagh opowiada, to przynajmniej po części jego wspomnienia z dzieciństwa, które konfrontują piękne bliskie relacje familijne oraz sąsiedzkie, dzisiaj już niemal wszędzie już zapominane, z potwornościami brutalnych starć, których istotnym motorem napędowym jad sączony z kościelnych ambon, przez ogarniętych obłędem kaznodziei oraz na ulicach przez napędzanych testosteronem sfrustrowanych małolatów o politycznych ambicjach. I można by pomyśleć jak to możliwe i dziwić się, że ludzie jakimś niezrozumiałym mechanizmem kierowani dali się tak zmanipulować i na siebie bezrefleksyjnie napuścić, gdyby nie fakt, iż na każdym kroku niemal w każdym rejonie świata widzimy jak oparte na przynależnościach konflikty mieszają ludziom w rozumach i pustoszą wokół nich otoczenie, łącząc w szaleństwo przekonania religijne i ideologiczne. Belfast zapowiadany był jako kino wybitne, a okazał się faktycznie kinem ważnym i doskonale rzemieślniczo przygotowanym, ale jednak dalekim od określania go mianem dzieła. Powodów jest kilka, a jednym z nadrzędnych chyba rodzaj kronikarskiego chłodu, bo mimo że Branagh starał się z całych sił skupić nie tylko na historycznych przesłankach, lecz właśnie na emocjonalnym aspekcie przeżywania ich z punktu widzenia dziecięcej percepcji i skomplikowanych kontekstów przywiązania do miejsca i lęku powstrzymującego przed wykorzystaniem szansy na wyrwanie się z uwikłania w przemoc, to ekstremalnie targających namiętności z potencjału nie wykrzesała nawet kapitalna gra weteranów (Judi Dench i Ciarán Hinds) oraz myślę jeszcze mało wciąż opatrzonych (Caitriony Balfe i Jamiego Dornana), wreszcie młodziutkiego Juda Hilla, wzbudzającego sympatię niemal równie mocno jak jego odpowiednik w (tutaj swego czasu nie miałem wątpliwości) WIELKIM pod każdym względem filmie Taika Waititi. Wyszło oczywiście bardzo dobrze i czas spędzony z rodziną Buddy'ego i przede wszystkim samym małym Buddy'm jest ciekawą i poruszającą lekcją irlandzkiej historii z perspektywy tak charakterystycznego miejsca jakim bez wątpienia był wówczas Belfast. Z całą otoczką cech żyjących wspólnotowo robotniczych dzielnic i ich problemów natury egzystencjonalnej oraz własną osobną architekturą przestrzeni. To też wizualnie film poniekąd wyjątkowy i technicznie mimo korzystania z czarno białej konwencji nakręcony z użyciem nowoczesnych rozwiązań operatorskich, sprowadzających go paradoksalnie do teatralnej niemal maniery. Wszystko niby zapięte na ostatni guziczek - koncepcja detalicznie przemyślana, scenariusz dopracowany, scenografia autentyczna, aktorstwo wyborne i puenta wyrazista oraz emocjonalna strona laurkowej formuły przywoływania okresu dzieciństwa i rodzinnej atmosfery w punkt dla masowego widza trafiona. Jednak niby, bowiem ten świadomy dramat obyczajowy, jeszcze bardziej świadomie został przepuszczony przez nazbyt gęste sito poprawności, przez co bliżej mu do kina familijnego niż tego czego od niego po zapowiedziach oczekiwałem. Błąd promocyjnej machiny, bądź błąd mojej tejże interpretacji? Niemniej jednak warto bezdyskusyjnie poświęcić mu czas, gdyż to ładny film o kształtowaniu się tożsamości i po raz kolejny przekonać że fundament dla dorosłego człowieczeństwa buduje się w rodzinie, a prawdziwa pasja rodzi się z ucieczki w eskapizm, a jej pielęgnowanie nie mniej niż ludzkie odruchy zależy od mądrego otoczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj