Licorice Pizza płynie przed siebie niby tylko bez wyraźnego celu, tak przypadkowo, spontanicznie łącząc wątki, bowiem za tą swobodną narracją kryje się zarówno doskonale nakreślona bez pretensji irytującej koncepcja oraz w niej najszczersza prawda nawiązująca do miejsca i czasu oraz nostalgiczna tęsknota za czystą duchowo młodzieńczą miłością, w której fizyczny pociąg, to tylko i aż pielęgnowany pulsujący magnetyzm i podniecająca elektryczna aura. Pięknie zatem Anderson wodzi za noski widza romantyka, a ten widz akurat w mojej osobie kupuje bez jakichkolwiek zbędnych tutaj pytań tą chwilową, bo przecież ulotną rozkosz, poddając się niezwykle inteligentnie wrażliwej wizji, w której można do woli czytać między wierszami i nasycać zmysły obrazem, dźwiękiem oraz wręcz czuć zapachy i smaki jego amerykańskiego dzieciństwa. Ja czuję się zakochany w tej nieoczywistej opowieści o miłości, ale i w tle zarysowanym filmowym eseju o konfrontacji świata sukcesu rządzonego przez pieniądz i wręcz bezczelnie groteskowej pewności siebie z poddaną weryfikacji praktycznej naiwną wizją sukcesu, bowiem raz jest ona przenikliwa, dwa łebska, trzy zmysłowa i cztery tak cudnie nawiązująca do najlepszej historii hollywoodzkiego kina. Anderson poniekąd zrobił to co niedawno Tarantino, tylko jak Tarantino zrobił to maksymalnie i naturalnie ekstremalnie po swojemu, tak Anderson zrobił to na własnych subtelnych zasadach, z perspektywy która mnie jeszcze bardziej odpowiada.
P.S. Nie wyczerpałem rzecz jasna tematu w głównym tekście, nie dodałem, że między innymi kadrowaniem, wyeksponowaniem dynamiki w montażu, prowadzeniem kluczowej narracji, ale i aktorów oraz każdym niuansem z pietyzmem dopracowanym, zawsze Anderson trafia w punkt - gdyż to w sumie kumaci wiedzą, a niekumaci niech tacy pozostaną, skoro do tej pory ich nie olśniło. :) Napiszę zaś jeszcze w formie suplementu, że gigantycznie podoba mi się, iż jego bohaterowie to nie są jakieś wypudrowane i wycacane z żurnala postacie, a ich magia nie wynika z powszechnie podobającej się urody, a z tego rodzaju charyzmy, która wiąże aurę fizyczności z błyskiem intelektu i osobowości. Napiszę że przyklękam z wrażenia kiedy widzę jakie ma Anderson wyczucie do wyborów castingowych i jak wielce ich wartość przełożona na efekt filmowy trafia wprost w moją wrażliwość estetyczną i jakie to są naturalnie autentyczne kreacje, bez cienia nawet fałszu w geście czy mimice. Dodam że całe środowisko wizualne w jakim one działają oraz właściwości pomysłu przełożonego na scenariusz, a dalej na realizację całej złożonej koncepcji fenomenalnie zaspokajają za każdym razem potrzeby i oczekiwania jakie z jego kolejnymi dziełami wiąże. Podkreślę tym samym jak bardzo w pamięci mojej zawsze utkwić potrafią konkretne rozwiązania stylistyczne oraz sceny i z jaką łatwością zaprzyjaźniam się z nimi, scalając emocjonalnie, nawet jeśli zdarza się, iż tematyka poruszana nie dotyka mnie szczególnie osobiście. Jeśli miałbym wybierać artystę z kategorii reżyser, który nigdy mnie nie rozczarował, ale który też za każdym razem podnosi sobie poprzeczkę i paradoksalnie nie zaspokajając wyobrażeń wprost jeden do jednego, jednocześnie ani odrobinę nie zawodzi (bowiem tak w rzeczywistości zaspokaja je w inny, nowy, zaskakujący sposób, a ja nie potrafię po seansie dłuższy czas o filmie zapomnieć), to jednym z bardzo niewielu takich byłby właśnie Paul T. Anderson. DZIĘKUJĘ że jest!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz