wtorek, 5 kwietnia 2022

Licorice Pizza (2021) - Paul Thomas Anderson

 

Licorice Pizza płynie przed siebie niby tylko bez wyraźnego celu, tak przypadkowo, spontanicznie łącząc wątki, bowiem za tą swobodną narracją kryje się zarówno doskonale nakreślona bez pretensji irytującej koncepcja oraz w niej najszczersza prawda nawiązująca do miejsca i czasu oraz nostalgiczna tęsknota za czystą duchowo młodzieńczą miłością, w której fizyczny pociąg, to tylko i aż pielęgnowany pulsujący magnetyzm i podniecająca elektryczna aura. Pięknie zatem Anderson wodzi za noski widza romantyka, a ten widz akurat w mojej osobie kupuje bez jakichkolwiek zbędnych tutaj pytań tą chwilową, bo przecież ulotną rozkosz, poddając się niezwykle inteligentnie wrażliwej wizji, w której można do woli czytać między wierszami i nasycać zmysły obrazem, dźwiękiem oraz wręcz czuć zapachy i smaki jego amerykańskiego dzieciństwa. Ja czuję się zakochany w tej nieoczywistej opowieści o miłości, ale i w tle zarysowanym filmowym eseju o konfrontacji świata sukcesu rządzonego przez pieniądz i wręcz bezczelnie groteskowej pewności siebie z poddaną weryfikacji praktycznej naiwną wizją sukcesu, bowiem raz jest ona przenikliwa, dwa łebska, trzy zmysłowa i cztery tak cudnie nawiązująca do najlepszej historii hollywoodzkiego kina. Anderson poniekąd zrobił to co niedawno Tarantino, tylko jak Tarantino zrobił to maksymalnie i naturalnie ekstremalnie po swojemu, tak Anderson zrobił to na własnych subtelnych zasadach, z perspektywy która mnie jeszcze bardziej odpowiada.

P.S. Nie wyczerpałem rzecz jasna tematu w głównym tekście, nie dodałem, że między innymi kadrowaniem, wyeksponowaniem dynamiki w montażu, prowadzeniem kluczowej narracji, ale i aktorów oraz każdym niuansem z pietyzmem dopracowanym, zawsze Anderson trafia w punkt - gdyż to w sumie kumaci wiedzą, a niekumaci niech tacy pozostaną, skoro do tej pory ich nie olśniło. :) Napiszę zaś jeszcze w formie suplementu, że gigantycznie podoba mi się, iż jego bohaterowie to nie jakieś wypudrowane i wycacane z żurnala postacie, a ich magia nie wynika z powszechnie podobającej się urody, a z tego rodzaju charyzmy, która wiąże aurę fizyczności z błyskiem intelektu i osobowości. Napiszę że przyklękam z wrażenia kiedy widzę jakie ma Anderson wyczucie do wyborów castingowych i jak wielce ich wartość przełożona na efekt filmowy trafia wprost w moją wrażliwość estetyczną i jakie to naturalnie autentyczne kreacje, bez cienia nawet fałszu w geście czy mimice. Dodam że całe środowisko wizualne w jakim one działają oraz właściwości pomysłu przełożonego na scenariusz, a dalej na realizację całej złożonej koncepcji fenomenalnie zaspokajają za każdym razem potrzeby i oczekiwania jakie z jego kolejnymi dziełami wiąże. Podkreślę tym samym jak bardzo w pamięci mojej zawsze utkwić potrafią konkretne rozwiązania stylistyczne oraz sceny i z jaką łatwością zaprzyjaźniam się z nimi, scalając emocjonalnie, nawet jeśli zdarza się, iż tematyka poruszana nie dotyka mnie szczególnie osobiście. Jeśli miałbym wybierać artystę z kategorii reżyser, który nigdy mnie nie rozczarował, ale który też za każdym razem podnosi sobie poprzeczkę i paradoksalnie nie zaspokajając wyobrażeń wprost jeden do jednego, jednocześnie ani odrobinę nie zawodzi (bowiem tak w rzeczywistości zaspokaja je w inny, nowy, zaskakujący sposób, a ja nie potrafię po seansie dłuższy czas o filmie zapomnieć), to jednym z bardzo niewielu takich byłby właśnie Paul T. Anderson. DZIĘKUJĘ że jest!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj