Zastanawiam się czy Tommy Lee Jones (ten legendarny bezdyskusyjnie aktor) nie jest nawet lepszym reżyserem i myślę, iż to właśnie późny debiut za kamerą i atut dojrzałości mentalnej powiązany z wiekiem spowodował, że jego skromny reżyserski dorobek posiada tak głęboko oddziałującą moc. Czy może należy żałować, iż Tommy Lee Jones wcześniej swoich filmów nie zaczął kręcić? Nie sądzę - przywołując przykład pierwszy z brzegu, filmy Eastwooda z czasem przecież nabierały powyższych cennych walorów. Trzy do tej pory kinowe sztuki sygnowane nazwiskiem Jonesa, to kapitalne dzieła zarówno do przeżywania na poziomie czystych emocji, intelektualnej przygody, etycznej lekcji, jak i wizualnej perfekcji. Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady jak konwencja wymaga, podążają ospale ścieżką kina z bocznej drogi (bardzo daleko od głównej szosy), fenomenalnie opowiadając historię właśnie mocno prowincjonalnie osadzoną, lecz równocześnie rozprawiającą o uniwersalnych wartościach w formule niezwykle sugestywnego, aczkolwiek pozbawionego jakiejkolwiek ofensywnej pretensjonalności moralitetu. To dość brutalny, a nawet fragmentami makabryczny, zaiste uwspółcześniony western, ale przede wszystkim kontemplacyjny majstersztyk do smakowania na kilku przynajmniej poziomach oddziaływania. Opowiadający wymownie o sile przyjaźni, konsekwencjach i odpowiedzialności za własne czyny oraz w gruncie rzeczy (patrz finałowa puenta) o praktycznym wymiarze drastycznej nauczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz