To jest jeden z tych tytułów, które niegdyś przegapiłem i od tamtej pory (co niewiarygodne) nie nadarzyła się okazja, by nadrobić dotąd tylko teoretycznie jak mniemałem ważną zaległość. W końcu jednak zanim okrąglutkie trzy dyszki jej stuknęły, od napisów początkowych do końcowych mam okazję z uznanym dziełem Petera Weira się zapoznać. Skądinąd rzucony emocjonalnie o glebę nie zostałem oraz dwóch najważniejszych aktorskich nagród przez Rosie Perez przytulonych też za w stu procentach zasłużone nie uznaję, lecz źle o nim nie napiszę, bowiem to mimo upływu czasu kawał wzruszającego filmidła - szczególnie iż tak idealnie oddającego charakter kina lat dziewięćdziesiątych. Kina w którym dramaty miały w sobie sporo romantyzmu, a emocje ukierunkowane były w stronę znaczącej, choć szczęśliwie nieprzerysowanej nadto egzaltacji. Szczególnie scena finałowa Bez lęku posiada maksymalnie zintensyfikowane powyższe cechy, lecz ich nadmiar jest wciąż do uniesienia nawet dla świadomego balansowania na granicy kiczu widza. Oglądany obecnie z pewnością może banalną naiwnością, a przede wszystkich przemieloną wielokrotnie hollywoodzką sztampą nieco trącać, ale te prawie trzydzieści lat temu myślę, że zasłużenie zbierał nieprzesadzone komplementy. Zważywszy iż podjęty refleksyjny temat (w dalekim od nudy, trochę akcji itd., aczkolwiek osadzony w mocno filozoficznym tonie) nie miał łatwo z bardziej spektakularną konkurencją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz