środa, 14 lipca 2021

Times of Grace - The Hymn of a Broken Man (2011)

 


O tym, że kiedyś przez chwilę w tej płycie się zasłuchiwałem przypomniały mi właściwie dopiero wzmianki, iż ekipa za jej powstanie odpowiedzialna postanowiła po latach powrócić i nagrać kolejny krążek. Zaskakująca decyzja, gdyż jak fani muzycznej twórczości Adama Dutkiewicza doskonale wiedzą, powodem powstania debiutu Times of Grace było spotkanie owego z pierwszym wokalistą Killswitch Engage i pomysł, aby odświeżenie relacji przypieczętować nagraniem wspólnego albumu. Tak się chłopaki nią nawzajem podjarali i tak kapitalnie podczas pracy nad The Hymn of a Broken Man bawili, że wkrótce ze składu KE wypadł Howard Jones, a jego miejsce zajął właśnie Jesse'y Leach. To tak zwięźle o kontekście, okolicznościach w jakich coś fajnego się zaczęło i w tym układzie duetu naturalnie skończyło. Pytanie jednak na dzisiaj brzmi - po cholerę nagrywać nutę tak bliźniaczo podobną do współczesnego oblicza KE? W dodatku kiedy krążki tej pierwotnej ekipy powstają regularnie i chyba roboty przy ich pisaniu, nagrywaniu, a później promocji metal core'owym amerykanom nie brakuje. He he, to chyba proste, jasne że pandemia, brak tras = co ze sobą w czterech ścianach zrobić? Ano można wskrzesić ToG, o czym już konkretne wkrótce, kiedy na rynku sukcesorka się pojawi. Teraz w ramach archiwizacyjnych kilka słów najprawdziwszej prawdy o The Hymn of a Broken Man. Albumie ogólnie nawet odrobinę nie odstającym od estetyki Killswitch Engage, a w szczegółach (gdyby poszukać, więcej poszperać w detalach i nieco naciągnąć rzeczywistość do potrzeb usprawiedliwienia) może nieco inny, bo w większości numerów mniej agresywny, brutalny, ale tak samo w refrenach romantycznie przesłodzony. :) Więcej dodając, subtelniejszy, jeszcze bardziej przyjazny dla list przebojów i tutaj pełna powaga - miło zaskakujący chwytliwym, lecz czysto rockowo sznytem. Poza tym wszystko trzyma wysoki wykonawczy poziom i jednak przez pryzmat charakterystyki wokalnej opartej na wykorzystaniu kontrastu pomiędzy krzykiem, a czystymi zaśpiewami, niczym nie różniący się od tego co już później z Jesse'ym w składzie KE, ale i z Howardem za mikrofonem powstało. Zwyczajnie można by śmiało zamiast logo Times of Grace wtłoczyć w kopertę logo Killswitch Engage i nikt nie mógł mieć pretensji. Pytam zatem retorycznie - po cholerę wydają Songs of Loss and Separation? Podejrzewam (uwaga żart), że trzymają jakiegoś asa w rękawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj