Względnie niedawno jako jeden z nielicznych zachwyciłem się filmem (Beauty), który nie oficjalnie, ale oparty był na biografii Whitney i kwestie psychologiczne osobowości i relacji słynnej wokalistki rozpracowywał zjawiskowo, jak i artystycznie był znakomity, a jedyna podnoszona wobec niego krytyka jaka udało mi się odszukać, dotykała kwestii braku muzyki w filmie o wybitnej wokalistce. Wszystko jednak jasne się staje, kiedy podkreślam obraz nie stanowił oficjalnej adaptacji życiowych losów artystki i w grę wchodził brak zapewne praw do nich, a poza tym ja akurat nie odczułem, aby coś powyższy niedobór mu odbierał, bo był jak wspomniałem, w niszy kameralnej artystycznie sprofilowanej opowieści psychologicznej doskonały. I Wanna Dance with Somebody jest natomiast niczym rewers Beauty, czyli istotą jest muzyka i brzmienie fantastycznego głosu Whitney oraz odhaczanie punkt po punkcie kolejnych rozdziałów brawurowej kariery z podkreśleniem oczywiście toksycznych relacji rodziców wzajemnie i takiegoż ponadto też charakteryzującego się chciwością wpływu na Whitney. Poza tym mocno niedojrzałego związku z Bobby’m Brownem oraz (pozwolę sobie zażartować) filmowego romansu z Costnerem i też jest o tym hicie hitów, czyli wyciskaczu łez wiadomo. :) Jest standardowo, jest najbanalniej jak być mogło - od niczego na szczyt i jeb z tego szczytu, jeb nie kasowy, a jeb rzecz jasna życiowy, psychiczny jeb. Formalnie bardzo bezpiecznie, można rzec klasycznie do bólu, według prawideł hollywoodzkiej biografii, często pozbawianej jakiegokolwiek indywidualności powiązanej z reżyserskim sznytem. Technicznie bez zarzutu, zatem w odpowiednich proporcjach dawkowanym profesjonalizmem wykonawczym i realizatorskim, ale bez fajerwerków, które mogłyby i często w przypadku stylistyki hollywoodzkiej wysuwają jakość ponad poprawne jednak szablonowe standardy. Dlatego ja się wynudziłem, zmęczyłem i przyznaję iż trochę przewijałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz