Powstanie We Live wiąże się jak tytuł wskazuje z okresem kryzysu w pierwotnym łonie zespołu, zawieszeniem tymczasowym działalności i powrotem w formule definiującej na lata kształt ich twórczości. O okresie przed We Live wiem tyle co nic, a i za eksperta w rozumieniu fana EW chociażby od 2004 roku brać siebie nie polecam, bo dużo dalej dopiero tymi typami się zainteresowałem, ale i w międzyczasie całkiem głęboko w temat wniknąłem i nutę wsiąkłem, więc gdyby w pobliżu kogoś bardziej zorientowanego nie było zaświadczam, iż kompletnie oderwany od wiedzy nie jestem, a że czasem sobie świadomie lekko od rzeczy, tzn. odrobine nie na temat podczas rozwikływania materii o której piszę odbiegnę, to ja sobie odbiegnę i mnie to lotto - nikt nikogo do eksplorowania moich analiz nie przymusza, a i gorsze kompletnie nonsensowne w necie pierdolety są z łatwością do znalezienia, więc. Ja przynajmniej o sławę nie zabiegam, a jak publikuje bezwstydnie publicznie, to nie znaczy od razu, że za czytelnika dałbym się tępym tasakiem posiekać, bowiem... w sumie po cholerę to robię i jaka nadęta filozofia mi przyświeca, to zawsze we wprowadzeniu, tam po prawej stronie jak tylko blogasek się wczyta można w każdej chwili znaleźć. Skoro Cię człowieku nie spłoszyłem i zostałeś do tego dziewiątego słowa bieżącego zdania dotrwałeś, to zakładam że moje poczucie humoru strybiasz i nie będziesz mącił mojej wody na tyle agresywnie, abym Ciebie był zmuszony wyprosić, bowiem... w sumie przecież wprowadzenie przeczytałeś, więc wiesz co i jak. Bez emotikonowania użycia, a i tak setnie się już do tej poty uśmialiśmy, więc pora przejść do dołującej nuty której teraz ja podczas wklepywania znaków w klawiaturę słucham właśnie, a Ty ją być może znasz już dłużej ode mnie, albo poznajesz teraz i sam przecież słuch posiadasz i coś Ci te uszy nabite okultystycznym doomowatym retro rockiem, co masz myśleć podpowiadają. Ja We Live szanuję i wręcz uważam obecnie, że to nowe życie EW rozpoczęło się od najlepszego ich albumu nagranego aż do czasów ostatniej jak dotąd ich produkcji. Za co Wizard Bloody Wizard bez dyskusji zbędnych kupuję, to wyartykułowałem już dawno, a za co komplementuje teraz We Live, to cechy myślę dość zbieżne ze sobą są. To tak zbasowane brzmienie, że granicy zdroworozsądkowego wykręcania ekstremalnego soundu nie przekraczające. To szeroka przestrzeń nie przeładowana rzecz oczywista nazbyt wieloma bodźcami słuchowymi, ale też nie doprowadzona do poziomu dwóch dźwięków na pięciominutową frazę. To monolit w stosunku do raczej każdego innego metalowego podgatunku, ale bez zapraszania do rywalizacji najbardziej popierd-o-loną estetykę, którą na klatę przyjmują jedynie najpotężniej zahartowani admiratorzy hałasu. To żadna piosenkowość w normalnym tego określenia znaczeniu, a mimo to w miarę chwytliwe granie. To też melodia rozwleczona, ale jednak melodia wyraźna, gdyż rytmiką miarową podbita. Natomiast k**** płyta za długa jak prawie wszystko w ich dyskografii, chociaż nieprzekraczająca niefortunnej według mnie granicy jednej męczącej jak cholera godziny. Pięć minut przed minutami sześćdziesięciu We Live ostatecznie kona i tym samym zanim kolejny odsłuch miałbym zrobić nie mijają tygodnie na regenerację, albo pozbieranie zwłok wymęczonych z gleby. Oczywiście nie wszystkie kompozycje są równie ciekawe czy angażujące, jednak tych którym się to udaje jest wystarczająco dużo. O tym że We Live stało się moim numerem dwa w dotychczas przetworzonej dyskografii EW niech świadczą praktyczne działania, że jak mam ochotę na zawiasa, to zawsze drugim moim wyborem jest właśnie ona, ale pierwszym rzeczone Wzard Bloody Wizard i gdybym mógł mieć życzenie, to kolejnego albumu wymagam podobnego do tego faworyzowanego. Póki go jednak nie ma to jest to co jest i według znanego porzekadła trzeba się tym cieszyć. To pisałem ja, czyli ktoś kto EW lubi i szanuje, ale bez przesady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz