Za High on Fire mój wzrok podażą tak gdzieś od około roku 2013-ego, kiedy oto trafiłem za sprawą fantastycznie przyciągającej wzrok okładki i tym samym bardziej poważną uwagę zawracającej muzyki z De Vermis Mysteriis. Dziś jednak sytuacja wyglądając znacznie bardziej niejednoznacznie, ukazuje mój dość skomplikowany stosunek do owej, bo tak zawsze gdy cos świeżego ekipa Pike'a wyda, to chwalę za profesjonalizm i swojego rodzaju przywiązanie do heavy estetyki, dodatkowo dociążanej tak sludge metalowym gruzem, jak i solidnie też nabitej punkowym szorstkim obliczem, ale żebym wiecie, z kropelkami potu na czole, z nerwówką o niej, to nie. Matt Pike zresztą dzisiaj, to takie poniekąd nowe wcielenie Lemmy'ego, a i muzyka raczej jak w przypadku legendy za jakiej sterami zasiadała ikona brudnego rock'n'rolla, pozbawiona silnego pierwiastka ewolucyjnego, tym samym przywiązana do sztampy, więc i jeśli człowiek lubuje się w nazwach które wciąż patrzą w przód z nowymi pomysłami, to może się znudzić. Tak właśnie odbieram dyskografię HoF i zgłaszam podkreślając, że z wypiekami na mordzie, to ja z pewnością nowego (jeśli wyjdzie) albumu rzeczonych nie będę przesłuchiwał. Zrobię to z szacunku, a może z rutyny i życzę sobie może tylko aby może tak wpłynął na mnie (jeśli to nie za wiele), abym na grupę Pike'a spojrzał znowu bardziej przychylnie, bo z entuzjazmem. Death Is This Communion poznany na biegu wstecznym, bo już w sześć lat po swojej premierze mógł mnie bez problemu zadowolić i daje temu tutaj właśnie wyraz podkreślając, iż podobało mi się jak te numery sunęły i jak oprócz średnich temp eksploatowania zazwyczaj od czasu do czasu uderzały siarczyście. Łbem rytmicznie można było pomachać, bowiem miarowa rytmika budująca klimat niby przetaczającego się mega ciężkiego sprzętu militarnego, mogła emocje w starym ale jarym jeszcze metaluchu wzbudzać. Marszowe niemal pochody to raz, a całkiem żwawe rockery to dwa i zerowy udział lajtowości, bo zdarte gardło Pike'a kompletnie nie nadaje się do wyśpiewywania wzruszających strof, czy wesołego popisywania się znakomitym warsztatem wzorem gitarowych wirtuozów spod szyldu power-heavy metalu. Death Is This Communion jest niewątpliwie heavy, ale w tym bezczelnie grubiańskim stylu, w którym zamiast infantylnej mięty, czy melodii cukierkowej, melodie można usłyszeć, ale one koherentne z kolosalnym ciężarem. Przyznaję że rzadko ostatnio mam ochotę na taką gatunkową młóckę, bo do niej trzeba się odpowiednio dostroić jeśli z nią obcowanie ma nieść element przyjemności, mimo to nie przestaje myśleć o niej dobrze, gdyż respekt wzbudza między innymi przez ten fakt fundamentalny, iż nie ma w niej ziarna kalkulacji - jest pasja i potrzeba ekstremalnego eksploatowania instrumentów. Nie jest po to by schlebiać trendom czy wysublimowanym gustom i nie ma obaw że kiedykolwiek będę podchodził przykładowo do Death Is This Communion z rezerwą granicząca z obojętnością, albowiem notuje u siebie momenty kiedy pragnę wrzucić na słuchawki "pike'owy" łomot. Przykładowo robię to właśnie teraz. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz