piątek, 12 marca 2021

Evergrey - Escape of the Phoenix (2021)

 


Rozpocznę z dużą dozą poczucia humoru i napiszę, iż nowy krążek Evergrey jest po prostu uwodzicielsko-drażniący, bowiem arogancko wprasza się cholera w te wrażliwe miejsca, których prawdziwy facet się krępuje. Wciska się do męskiej wrażliwej duszy i biedny, twardy jak głaz człowiek tak słucha, słucha, słucha i słucha tych poruszających dźwięków, aż go zemdli i trzeba będzie znowu umyć zęby, a się je przecież już raz rano i raz wieczorem myło. Gruboskórnie żartem bez klasy wystartowałem, zatem aby zmyć natychmiast (jeszcze póki może się da) wrażenie prostackie dodaje już maksymalnie poważnie, że Evergrey od lat lubię i tej sympatii równolegle się wstydzę, gdyż muzyka to w swej istocie niezbyt wielkiego obycia z nieco ambitnymi dźwiękami wymagająca i tak bardzo subtelnie krucha, że istocie męskich hormonów pełnej, taka mięciutka i jeszcze dodatkowo nasycona głębokim wzruszem nuta po prostu nie powinna być bliska. Jedno to emfaza, drugie to balladowe wycieczki - obie mogą ciary wywoływać i równocześnie przesyt ckliwością i patosem powodować. Taki właśnie jest w moim przekonaniu Escape of the Phoenix - urokliwy czułymi kompozycjami, podniosły atmosferą uniesienia. Zbudowany w odróżnieniu od znacznie bardziej monolitycznej poprzedniczki w większości z utworów aspirujących do progresywnej charakterystyki szlachetnej ballady, z intymnymi lirykami dodającymi wrażeniu autentyzmu. Tylko w kilku momentach uderzający w rejony dark heavy metalowe z wykorzystaniem ciężej brzmiących motywów, przez co tak podstępnie w łaski wrażliwości się wkupujący - wywołując to podkreślane przeze mnie od początku uczucie nazbyt jak na osobnika męskiego rozwiniętej potrzeby przeżywania wzruszeń i poruszeń. Wszystko oprócz zmiany w proporcjach pomiędzy dynamicznymi heavy numerami, a subtelnie rozwijanymi balladami pozostaje na najnowszym albumie bez zmian i nawet nie ma mowy by mówić o jakiejkolwiek ewolucji stylu. Escape of the Phoenix to kolejny doskonały w swojej manierze, z tą samą ornamentyką i podobnym brzmieniem album. Zaśpiewany perfekcyjnie, zaaranżowany tak, aby równowaga pomiędzy składowymi była zachowana i z wielką pasją zagrany. Mógłbym się skarżyć na repetywność, mógłbym utyskiwać nad ultramelodyjną chwytliwością i podniosłą aurą. Ale równie dobrze mógłbym wówczas skarżyć się że Evergrey to Evergrey. Zatem się powstrzymam, by nie popaść w śmieszność. :)

P.S. Fajnie wyszedł ten duet Englunda z LaBrie w The Beholder. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj