sobota, 18 września 2021

Four Good Days (2020) - Rodrigo García

 

Upodobał sobie chyba Rodrigo García Glenn Close i ona chyba wiąże dobre wspomnienia ze współpracy z tym reżyserem, bo już mieli okazję wspólnie pracować i z tej kooperatywy powstał szczególnie dla niewątpliwie wielkiej aktorki ważny (prestiżowe nominacje) Albert Nobbs -  a teraz po latach (za chwilę wydam werdykt, czy warty uwagi) Four Good Days. Nie ma tu co kręcić, należy się opinia szczera i najlepiej treściwie wystawiona. Zatem z grubej rury, już, natychmiast wale! W pełni świadom odpowiedzialności za słowa stwierdzę, że wyszło znakomicie i nie ma podstaw przed seansem do obaw, czy aby nie banalnie i sztucznie. Bowiem jakby temat nie był ograny to zawsze, kiedy naturalność i wiarygodność przedstawionych sytuacji jest nie do podważenia, a kreacje aktorskie nie śmierdzą na odległość tanią emocjonalnością, to do cholery trzeba się cieszyć i z entuzjazmem chwalić. Glenn Close to jak zazwyczaj mistrzostwo świata - im starsza tym lepsza i tym ostatnimi laty obsadzaniem jej w kameralnych dramatach strzałem w dychę, szansa na kolejne peany pochwalne ustrzelona. Mila Kunis też plamy nie daje, a nawet stwierdzę, że jak na aktorkę nie bardzo dramatyczną, aczkolwiek jak już tak poważnie obsadzana, to przecież bez zgrzytu, daje tu sto procent z siebie i nie jest to w żadnym razie bez powodu trafiony wybór persony odpowiedzialnej za casting. Chcę przez to powiedzieć, że jak już jest powód by na wysokim ciśnieniu brawurowo atakować, to ciśnie jak należy i w tej relacji córka matka interakcja aktorska potrafi bardzo mocno poruszyć. Zatem brawo za jej wybór. Każda z nich w tym opartym na autentycznej historii koszmarze - koszmarze jednako z optymistyczną puentą ma swoją osobną i wymagającą wyszkolonego warsztatu rolę do odegrania i każda z postaci w jakie się wcielają też nieco za uszami nagromadziła, bo ideału na tym świecie brak, słabości w człowieku mnóstwo, bo też rzeczywistość stawia przed niekoniecznie łatwymi wyborami, niekoniecznie też w stu procentach osobiście sprowokowanymi, bądź zawinionymi. Przepracowywanie w cztery oczy zaszłości, wszelkich dołków i traum to raz, ale wiecznie się w nich babranie to też nie bardzo właściwe działanie, kiedy skupić trzeba się na dynamice bieżących sytuacji. Było minęło, nie ma co nadgorliwie rozgrzebywać, pamiętać lepiej to co dobre, a takie za nami pozostawione życie kiedyś przecież też było - może życie lepsze jeszcze będzie, może jeszcze niestracona na nie szansa? Matczyna miłość, gigantyczne poświecenie, odwaga i wręcz katorżniczy upór. Dramat z pasją i wedle najlepszych gatunkowych prawideł stworzony, stąd nie ma się do czego przyczepić. Film to z wielkim doświadczeniem poprowadzony - bez dziur fabularnych, logicznych i świetnie konteksty ogarniający. Może nie dzieło epokowe, ale kapitalna, detalicznie przemyślana i zrealizowana typowo po amerykańsku udramatyzowana prawdziwa, wiarygodna i przekonująca robota/historia. Zostanie ze mną - myślę, że nawet na dłuższy czas. Bo jest tego bezdyskusyjnie warta, a piosenka z finału odpowiednio wzruszająca by w sercu i pamięci zakotwiczyć. A to ważne. 

P.S. Dragi to potworne gówno, żadna to myśl odkrywcza. Pewnie jeszcze większe, kiedy uzależnienie nie dotyczy ciebie z perspektywy własnego organizmu, a patrzeć musisz na staczanie się kogoś najbliższego i pomimo ratunkowego instynktu jesteś bezradny, bo koła rzucane wokół pływają, ale nie ma komu ich złapać. I jeszcze nieco prywaty przy okazji. Mówią małe dzieci, małe problemy, duże dzieci, duże problemy. Ciekawe, kiedy i czy w ogóle moi starzy podziękują mi za to, że ze mną ich nie mieli. Jestem cierpliwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj