Ostatnia rola Briana Dennehy'ego, raczej specjalisty od przynajmniej mocno szarych charakterów i to kreacji drugoplanowych w filmach akcji lub dramatach o sensacyjnym charakterze. Dla mniej wkręconych w kino, ale znających cześć chociażby tych wielkich klasyków hollywoodzkich, to ten szeryf, który dopieprzył się do Johnny'ego Rambo i tak zawzięcie próbował mu udowodnić kto rządzi w tej dziurze do której weteran z Wietnamu miał "peszka" zabłądzić. :) Tu jednak jak wiek pozwalał Dennehy zagrał rolę znacząco odmienną, a sam obraz mało znanego reżysera i z obsadą raczej nie za grube miliony okazał się wytrawnie skrojoną obyczajówką, bliźniaczą może skojarzeniowo z eastwoodowskim Gran Torino. Ujmującą prostą historią o przemijaniu i nieśmiałości, gdzie Dennehy teoretycznie skupia na sobie w obecnych okolicznościach uwagę i kreuje bez wysiłku świetnie wyważoną rolę, lecz to w moim odczuciu numerem jeden jest ten smarkacz, który uroczą mimiką i wyborną powściągliwą emocjonalnością daje prawdziwy koncert niezmanierowanego, pełnego naturalności aktorstwa. Nie można też nie docenić wpływu reszty obsady, ale w tym tandemie łebka i dziadka jest prawdziwa i kluczowa magia. Najmniejszej fałszywej nutki - w umiłowaniu zwykłych gestów, w fundamentalnych wartości eksponowaniu. Po prostu piękny film, dojrzały, szlachetny i niewysilony. Człowiek u kresu życia i człowiek na jego starcie – w ujmującej symbiozie. Dla mnie była to zaskakująco wyborna i wielce wzruszająca uczta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz