Nietypowa biografia.
Raz ze zupełnie nieatrakcyjna dla przeciętnego widza, dwa że o człowieku, który
tak naprawdę niczym przełomowo ważnym się nie wyróżnił. Kameralna i odrobinę monotonna,
bo w poetyckiej nużącej formule utkana opowieść o country-bluesowym muzyku, który
nigdy większej kariery nie zrobił, a jego nazwisko zapamiętane zostało jedynie
przez fakt że kilka przebojów gwiazdom estrady napisał, a sam w aurze
skromnego, aczkolwiek mega inteligentnego dziwaka, (czasem potwornie dzikiego i
autodestrukcyjnego) zginął tragicznie - strasznie prozaicznie. Na pewno bohater to niezwykła
osobowość, pozbawiona kompletnie potrzeby zdobycia sławy, żyjąca na marginesie,
po swojemu, według całkowicie niepraktycznych zasad. Pewnie też irytująca i
mecząca, bo życie z takim nieposkromionym odszczepieńcem, to chyba jednak żadna bajka -
bardziej ustawiczny mentalny koszmarek, niż romantycznie spostrzega ekstatyczna włóczęga przez życie. Natomiast sam film o nim wydaje się idealnie uszytą, nielinearnie opowiedzianą
balladą pod potrzeby osobliwej postaci skrojoną. Nakręconą z doskonałym wyczuciem tematu
i kapitalnie oddającą atmosferę prowincjonalnej Ameryki. Ktoś napisze że nudny,
ktoś inny potwierdzi że przegadany i większość tych przypadkowych widzów entuzjazmem nie będzie tryskała.
Bowiem aby docenić wartość obrazu tak dalekiego od typowej sobotniej rozrywki z
popcornem, nachosami i shake'm, trzeba najzwyczajniej kochać obrazy do których akompaniament z chrupaniem i siorbaniem nie bardzo pasuje.
P.S. Może Hawke to nie
Coenowie i nie zrobił czegoś tak wyjątkowego jak wymienieni swego czasu w
przypadku Inside Llewyn Davis, ale w pewnym sensie bez względu na ogromny
dramatyzm zamykającej sceny, mnie akurat bardzo przyjemnie przypomniał o tym właśnie
dziele braciszków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz