piątek, 17 kwietnia 2020

Iced Earth - The Dark Saga (1996)




Iced Earth to dla mnie obecnie wyjątkowa, bo jedna z nielicznych moich heavy thrashowych fascynacji - są też tacy co twierdzą, że to grupa power metalowa. ;) Grupa która może nie przetrwała tych wszystkich lat, odkąd ekipę Jona Schaffera poznałem z konsekwentnym, bezdyskusyjnym subiektywnym uznaniem, lecz mimo iż dłuższe lub krótsze pauzy powodowane wahaniami fascynacji w odsłuchach miewałem, to dzisiaj z ogromną przyjemnością powracam do okresu zapoczątkowanego kapitalnym Burnt Offerings i kontynuowanym znakomicie na kolejnych trzech krążkach. To jak teraz powyżej świadomie donoszę, sytuacja niezwykła, że te archaiczne galopady w większości przypadków od wielu już lat konsekwentnie omijane, tu w wykonaniu amerykanów tak intensywne emocje we mnie wzbudzają, bowiem natężenie w nich patosu często graniczące z przesadą, a jednak w formule "icedearthowej" nie tylko znośne, ale o zgrozo PORYWAJĄCE. Podobny kasus zaliczam, kiedy odpalam albumy szwedzkiego Evergrey i tak samo mocno poddaje się melodyjnej melancholii z maksymalnie chwytliwymi refrenami - często i gęsto podbijanych chóralnymi zaśpiewami. W przypadku Iced Earth nie przeszkadza mi nawet zaprzęganie do heavy formuły wątków (jak to ma miejsce w omawianym za moment przedmiocie konkretnie, komiksowych), czy innych opierających liryki na nie do końca mega poważnym fundamencie sprowadzonym do kwestii literatury popularnej. Uważam bowiem naturalnie, że w przypadku power-heavy metalu jest to symbioza znakomita i nawet jeśli czasem dość infantylna, to akurat w twórczości Iced Earth z pewnością nie sprowadzona li tylko do smarkatych banałów. W sumie myślę tutaj przede wszystkim o sile ekspresji jaką The Dark Saga obficie wypełniona i wysokim stopniu autentyczności na poziomie emocjonalnym. Zasługa oczywiście niebagatelna w wokalnym warsztacie Barlowa i fantastycznej umiejętności dozowania napięcia w liniach melodycznych nakreślających wciąż nowe punkty kulminacyjne, których osiągnięcie powoduje zawsze u mnie (to wstydliwe, ale taka jest prawda), ekstazę. :) Cóż, tak już jestem emocjonalnie skonstruowany, a Barlow z kumplami w konwencji heavy thrashowej znajdują bez problemu drogę do mojego serca. Zatem jeśli nachodzi mnie ochota (a nachodzi systematycznie), na patos w gitarowej galopadzie, mroczną melancholijną atmosferę, ale i ciężki konkretny riff oraz chóralne wyśpiewywanie refrenów, to sięgam po wspomnianą czwórkę z dorobku Iced Earth. Najczęściej jednak odpalam mroczną sagę i nie wstydzę się (pracuję nad tym) tej wielkiej słabości. Uznaję więcej nawet, że po Iron Maiden nikt nie potrafił wznieść się na tak wysoki poziom jak oni, sięgając w latach 1995-2001 gatunkowego uniwersum. Koniec paplania, bombastyczny finał A Question of Heaven rozbrzmiewa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj