środa, 22 kwietnia 2020

Opeth - My Arms, Your Hearse (1998)




Kilka firmowych plumknięć na wejście (bo dobre intro skutecznie tajemniczą atmosferę potrafi wykreować), i po równej minucie konkretnie niedźwiedzim growlem nasączony wjazd wraz z April Ethereal. O tak, jest bardzo tajemniczo, ale i żywiołowo, jest mrocznie lecz też naturalnie refleksyjnie. Znaczy trójka w katalogu Opeth, to najdoskonalszy przykład muzyki opartej na dramatycznych zwrotach akcji, czyli zrazu potężnie ze skomasowaną ścianą riffów, podbijanych wyrazistą pracą sekcji rytmicznej, by po chwili płynnie, bez szarpania erupcje owej agresji ustępowały pola melancholii, dając powód do głębokiej zadumy. Mimo iż od Morningrise, to My Arms, Your Hearse nie różni się nazbyt znacząco, to jednak słychać w strukturach utworów pewne zmiany ewolucyjne, a sama konstrukcja już nie jest w najmniejszym stopniu aranżacyjnie nieporadna. Jak wówczas w 1998 roku o trzecim krążku Opeth celnie pisano, był to (i pozostaje dzisiaj również) złożony z misternie zaaranżowanych małych dzieł sztuki jeden z albumów, który dawał wielką nadzieję, że atmosferyczny metal ma jeszcze sporo ciekawych rozwiązań do zaoferowania, a przede wszystkim nie musi bazować wyłącznie na przynudzających smętach. My Arms, Your Hears to zbiór nie takich oczywistych i nie tak przejrzystych form jakimi chyba jednak na dwóch otwierających Szwedom drogę na nie tylko jak się okazało metalowe salony zdarzyło się częstować. Album to wciąż zbudowany na malowniczych kontrastach i pełnej melancholii szerokiej przestrzeni, ale znacząco bardziej spójny, zwięzły i oparty na najlepszych progresywnych wzorcach, jednako też z obfitą ornamentyką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj