Błyskawicznie Polański
odnalazł się w wielkim kinie - wpierw oczywiście zaliczając ikoniczny rodzimy
debiut i zauważony za jego udziałem w szerzej rozpoznawalnym kinie europejskim.
Wstręt i jak się okazuje zrealizowana dzięki jego sukcesowi finansowemu Matnia,
to dwie przepustki do amerykańskiego świata blichtru, a sam Wstręt to w kilku
słowach kluczach, ekspresjonistyczna rzeźnia w czerni, szarościach i bieli
uchwycona. Od startu konsekwentnie niepokojąca, w finale dojmująco przerażająca
– gwałtowna i makabryczna psychologiczna monografia subiektywnego krwawego potraumatycznego obłędu. Polański zawsze musi być mega tajemniczy i prowadzić tą
swoją wyuzdaną gierkę z widzem, który wodzony diabolicznie za nos poddaję się tym
specyficznym hipnotyzujący zaklęciom mistrza budowania narastającej grozy. Tutaj demon Polańskiego czyni to już na tyle sprawnie, że efekt niczym w zasadzie pod względem jakości
nie odbiega od przyszłych genialnych obrazów, w których prócz wrodzonego
talentu, także zdobyte w mig doświadczenie swój wpływ odcisnęło. Po profesorsku posługując się walorem muzyki, kapitalnie okiem kamery uwypuklając głębie
ostrości oraz wykorzystując błyskotliwie sugestywną symbolikę rekwizytów, stworzył Polański wyjątkowy psychologiczny
dreszczowiec, który zapada głęboko w pamięć zarówno jako dopieszczony
wirtuozerski koncert przemyślanej formy, jak i zapisuje się w niej jako katalog kilku
już legendarnych scen.
P.S. Jest coś we Wstręcie,
coś co bardzo mocno kojarzy się z kultowym Dzieckiem Rosemary. Oczywiście nie
dosłownie w samej fabule, a w tym jak po pomieszczeniach kamienicy operator myszkuje i jak dzięki treściwemu milczeniu Polański narracje konstruuje. Ale nie uciekając przed łączeniem eksponowanych faktów i
sama postać kreowana przez Catherine Deneuve poniekąd za sprawą niepoczytalności wzbudza skojarzenia z postacią odegraną w zaledwie trzy lata później przez Mię Farrow.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz