piątek, 3 kwietnia 2020

Pearl Jam - Gigaton (2020)




To ogólnie dość niecodzienna sytuacja, kiedy od tygodnia nowy album doskonale znanego wykonawcy na tapecie, a żadnej pewnej czy wyrazistej opinii nie jestem w stanie sformułować. Chociaż jakaś tam ewolucja jego spostrzegania zauważona i od odczucia rozczarowania, kiedy dwa single przedpremierowe, z których szczególnie Dance Of The Clairvoyants swoim zaskakującym funkowym charakterem i od lat (nad czym mocno ubolewam) oszczędnie przez Pearl Jam eksponowanym groove'm apetyt ogromny rozbudził, przeszedłem do stanu względnego całością zaintrygowania. Powinienem zapewne jeszcze się wstrzymać z archiwizowaniem przekonań, kiedy one niezbyt stabilne, ale może w tej całej zabawie w blogowanie nie chodzi tylko o wytrwałe spisywanie na wieczność aktualnych odczuć, a właśnie na powracanie kiedyś po dłuższym czasie do uczuć chwilowych, zarejestrowanych przez pryzmat świeżości powiązanej z naiwnością. Stąd powyższy fragment potraktuje jako zapis chwilowego niezdecydowania o podłożu niedostatecznej znajomości, a to co poniżej do tekstu dopisze będzie skumulowanym odbiciem obrazu Gigaton rozpoznanym przez środowisko dziennikarzy i fanów. To poniekąd też dla wartości mego zapisu istotne będzie, gdyż pomimo oczywistej znajomości twórczości legendy kultowej sceny Seattle, to ja akurat płyt powyżej Vitalogy jakimś oddanym fanem nie jestem i od niemal zawsze uparcie twierdzę, iż nie jestem w stanie poznać się na ich wartości - wartości owej starając się nie negować. :) Oddając zatem głos tym, którzy zdecydowanie więcej słyszą i rozumieją odnotowuje, iż Gigaton po premierze odebrany został jako potwierdzenie dobrej passy zespołu, która to od 2009-ego roku, czyli od wydania Backspacer trwa i zdaje się rozwijać. Album zebrał recenzje w zdecydowanej większości pozytywne, a chwali się w nim zarówno słyszalną odwagę z jaką Amerykanie korzystają z odświeżonego brzmienia, jak i z klasą trwanie w miejscu w którym słuchacz zawsze odnajdzie znane i lubiane nuty, o immanentnym dla oblicza Pearl Jam charakterze. Kompozycje idealnie balansują pomiędzy rockową energią, a refleksyjną akustyczną formułą, a ich największym walorem jest odczuwalna szczerość przekazu, w którym nie ma podpinania się pod popularne nurty. Vedder, Ament, Gossard, McCready i Cameron tworzą muzykę po swojemu, jeśli już ją urozmaicając to w wysmakowanym stylu, poprzez dodawanie smaczków w postaci fragmentarycznych wycieczek w kierunku właśnie funku, ale i elektroniki czy subtelnej psychodelii, rozmarzonego folku i z rzadka też ucywilizowanego punk rocka. Tym samym Gigaton staje się tyglem w którym zmieszali z wprawą rutyniarza i gorącym sercem pełnego pasji smarkacza różnorodne rockowe inspiracje, nie tracąc oczywiście nie tylko za sprawa głosu Eddiego własnej rozpoznawalności. Na finał dodam jeszcze osobistą refleksję, która myślę w sposób sugestywny odda mój uniwersalny i jak widać trudno reformowalny stosunek do wspomnianej na wstępie dyskografii ekipy ze Seattle - tej  właśnie powyżej Vitalogy. Mianowicie jeśli Gigaton ogólny entuzjazm fanów wzbudza, to ja mimo że uważam (podkreślam - na tydzień od premiery), iż to udany krążek, to życzyłbym sobie aby przed końcem swojego istnienia Pearl Jam jeszcze taki doskonały poziom jaki ostatnio udziałem The Afghan Whigs zaliczyli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj