Adam McKay ponownie (trzeci raz z rzędu) złapał kapitalny temat, jak bezczelną srokę czy inną kurę znoszącą złote jajka za ogon i wykorzystując swój szczwany zmysł oskubał jej finansowy i merytoryczny potencjał, wykorzystując do tego celu nasze własne potrzeby i wszystkie możliwe narzędzia wywoływania wpływu, jak i dla względnego usprawiedliwienia poruszył zapewne niestety tylko na chwile i wyłącznie u ułamka populacji sięgającej po kino mechanizm autorefleksji. Po niewątpliwych i zasłużonych sukcesach Big Short i Vice posiadł zaufanie producentów i wyłożył dzięki inwestorom kawał grosza na obsadę (film technicznie wygląda na relatywnie tani), dzięki czemu przyciągnął widza nie tylko tematem, ale tak swoim już renomowanym nazwiskiem jak i przede wszystkim przepłaconymi nazwiskami obecnych najpopularniejszych aktorskich figur. Przez to zasięg gigantyczny osiągnął i oglądalność sięgnęła zenitu, tak że wszyscy gorączkowo o Don’t Look Up od ponad tygodnia rozprawiają, więc każdy towarzysko ważny ma już swoje zdanie i wszystkie chyba możliwe wątki zostały poddane bardziej naukowej lub całkowicie nienaukowej, tudzież wprost mądrej lub głupiej analizie. Moja nawijka staje się w tej sytuacji kolejną wklejoną w neta, a ja nie mam nawet szczątkowej ambicji by się ze swoimi przemyśleniami przez ścianę ludzkiej potrzeby zaistnienia przebijać. Napiszę zatem w miarę może inaczej, nie zachęcając w żadnym razie do kontynuowania czytania i stwierdzę że film McKay’a szarpie, ale robi to po swojemu czyli śmiechem przez łzy (patrz: anegdota o Stingu, tekst piosenki śpiewanej przez Riley itp), wykorzystując do zbudowania chaotycznie przeszarżowanej narracji wszystko i nic zarazem. Bowiem to film o nas, a każdy z nas inaczej tą rzeczywistość odbiera. Ona zależna od masy zmiennych, a dwiema fundamentalnymi paradoksalnie odporność i podatność na mentalność stadną oraz własne poczucie wartości wprost uzależnione od komunikatów zwrotnych docierających od partnerów interakcji, czy wręcz całego szerokiego wielowymiarowego otoczenia. Nie trzeba być więc „buk” wie jak światłym, inaczej jakimś mega „einsteinem” by zauważyć że kombinacja powyższych w czasach medialnej globalnej wioski zamieszkanej przez smartfonowych zombiaków owładniętych social mediami przynosi takie, a nie inne dołujące wnioski. Wywaliło nam żenadometr już dawno i tylko czekać kiedy wypierdzieli nas stąd z wielkim hukiem, a większość z nas dla uczczenia tej nakręcającej klikalność najzajebistrzejszej okazji pierdyknie sobie selfi fotkę. Odjazdowa komedia, bombowa tragikomedia, super rozrywka? Wszystko się zgadza! Przesadzona? Tak nam się tylko wydaje! Adam McKay nakręcił sprawnie, lecz bez szału trywializującą problem, bądź poprzez świadome uproszczenie docierającą dalej niż ledwie pod adres intelektualistów satyrę z tylko nieco ambitną wkładką, podobnie jak środowisko establishmentu i show biznesu (sprowadzone tutaj do poziomu śnieżnobiałego uśmiechu) sprowadza każdego z nas do roli statysty w realizacji zadań i celów ludzi ze szczytów władzy i biznesu, z którymi rzecz jasna przecież przeciętny idiota tych manipulatorów nie potrafi skojarzyć. Wepchnął McKay na wszędobylskiego Netflixa widowisko rozrywkowe kryjące między wierszami poważne społeczne ostrzeżenie, a przecież mające też na celu wyciśnięcie gąbki z potencjałem finansowym, aby budżet w gwiazdy zainwestowany został pomnożony. Stąd film o cywilizacji żądzy pieniądza sam stał się maszynką do jej produkcji/zaspokajania i w przypadku naszego grajdołka powodem przez który jedynie w luksusowo wyposażonym apartamencie Patryk Vega nam się zwiesił. Patryk strzelił focha bo chciałby jak McKay, a jest i pozostanie za krótki. Oskarów dla Leo, Jenny, Meryl, Cate, Jonaha, Marka i Timothée nie będzie. Oskary by były, gdyby za mimiczne reakcje zdziwienia połączonego z niedowierzaniem i zażenowaniem je przyznawano.
P.S. Nie ma co oszukiwać, trzeba szczerze napisać, że jeszcze nie było takiego filmu katastroficznego - Dr. Strangelove, to jednak inny poziom i inna bajka, a Mars Attacks! to bajka na innym poziomie. :) Nikt cholera jakimś cudem nie wpadł na pomysł, aby z tego gatunku wyciągnąć bez wysiłku tak bliską każdemu z nas treść najprostszymi metodami, bo pewnie nikomu dotychczas się nie śniło, że ludzkość na takim poziomie rozwoju cywilizacyjnego będzie z taką nonszalancką ignorancją podchodziła do naukowych odkryć i niewielu pewnie się spodziewało oprócz Lema, że internet nas tak uzupełniająco kompletnie ogłupi, hodując całe już pokolenia wyznawców teorii spiskowych. Panie Stanisławie szanowny, miał Pan rację - mamy legiony mądrych inaczej, paradoksalnie „włączających” swoje mózgi. Kiedyś jako społeczeństwa pokładaliśmy nadzieję w edukacji, dzisiaj tej nadziei we mnie akurat już jak na lekarstwo i muszę się zgodzić ze słowami (o zgrozo) jednego z bardziej inteligentnych, ale równocześnie oddających się bezrefleksyjnie oszołomstwu rodzimych myślicieli, który celnie stwierdza że społeczeństwa nie da się wyedukować, bowiem nie zmieni się genetyki i wyedukowany idiota stanie się jeszcze gorszy od niewyedukowanego idioty, bo (ten podmiotowy idiota) będzie myślał że nie jest idiotą. Krótko - dostrzegamy to co zobaczyć jesteśmy w stanie i przetwarzamy informacje jakie do nas docierają na tyle na ile potencjału nam starcza, a że on marny, to żadne szkoły zmienić mentalności debila w stanie nie będą. Massmedia nas osaczyły i wytchnienia nie dają, a człowiek poddawany ciągłemu bombardowaniu informacyjnym błotem nie jest w stanie przesiewać tej brei. Ponadto social media nas przybliżyły oddalając i ogłupiły dając jak nigdy dotąd łatwy dostęp do wiedzy. Jeden wielki śmietnik mamy w głowach, paradoks popierd*** za paradoksem i jeszcze nasza kondycja psychiczna daleka od zdrowia. Jak nie przyleci tu jakaś kometa, to się z tego bajzlu nigdy nie wygrzebiemy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz