O zamierzchłej fascynacji In Flames już niemal zapomniałem i nie było dotychczas większego powodu abym nawet na dłużej do tych klasycznych krążków z najtisowego okresu powracał, a refleksja jaka na stronach bloga wokół The Jester Race się przed laty pojawiła, nie pociągnęła za sobą ochoty na powrót do żadnego ich wydawnictwa. Dzisiaj jednak naszła mnie potrzeba nostalgicznego przewertowania archiwaliów z nagraniami i traf sprawił że odtworzenie Whoracle nastąpiło. Wykorzystując okoliczność nie omieszkam kilku zdań skrobnąć, aby zaznaczając jego miejsce w osobistej metalowej edukacji, także krótkim wywodem odnieś się do jego wartości dzisiejszej. Chronologicznie zaczynając i korzystając z w miarę jeszcze świeżej pamięci i w niej ulokowanych zasobów wspomnień pragnę donieść, że wówczas miałem niezłego fioła także na punkcie owego albumu i nawet jeśli w porównaniu do będącego dla mnie zjawiskiem porywającym krążka przed prawie dwoma laty wcześniej wydanego, to Whoracle mniej mną zawładnąwszy otoczony został chyba nawet większą atencją. Bowiem tak jak The Jester Race zajechałem z taśmy przegrywanej i ręcznie opisanej, tak trójka to już zakupem świadomym była i inwestycją w kasetę licencyjną, stąd podobając mi się odrobinę mniej, ze względu na kapitał zainwestowany częściej do niej powracałem aby się do niej przekonać, tudzież tym samym wyprzeć poczucie słabo wybranej lokaty. Tak to wówczas było, ze za nutę jak za zboże się płaciło i dla groszem nie śmierdzącego, dorabiającego na boku na konieczne wydatki i małe przyjemności studenciny każda taśma (a tym bardziej ho ho płyta) stanowiła wartość. Kapitalna, dobra czy słaba - każda wymagała poświęcenia. :) Zawarty na Whoracle materiał względnie nie różnił się od tego jaki wypełniał TJR, lecz dla już wówczas w miarę wprawnego ucha, od więcej niż pięciu lat metalowe podwórko przeczesującego słyszalne było, iż brzmienie dostało brudu dawkę solidniejszą i tym samym selektywności dwójki mu zabrakło. Numery stały się bardziej zwarte i dla cymesów mniej miejsca wygospodarowano. Jakoby więc niby krążek który trzyma charakterystyczny dla In Flames kierunek otrzymałem, ale w kontekście ówczesnej zjawiskowości znanego mi materiału już takiej ekscytacji nie było. To oczywiste, pierwszy raz jest zawsze jeden i każdy kolejny chociaż techniczne teoretycznie doskonalszy, to już takich emocji debiutanckich ze sobą nie niesie, dlatego też wtedy większych pretensji do muzyków nie miałem, a wspomniane uparte Whoracle maltretowanie przyniosło do niego naturalne przyzwyczajenie. Dzisiaj wiedząc jakim szlakiem kariera Szwedów się potoczyła, akurat do tych startowych albumów nie mam pretensji o stylistyczne kompromisy prowadzące do osiągania satysfakcji o charakterze merkantylnym. Słucham rzadko, ale jak już odpalam to oprócz obrazów z młodości i tym samym miłych skojarzeń emocjonalnych, negatywnych odczuć nie doznaje. Banan na mordzie jest i brak pewnie zrozumienia wokół. Bowiem niewiele osób rozumie czym po ćwierćwieczu odgrzewanie kultu z młodości smakuje. Czymkolwiek wątpliwym ten kult nadgryziony zębem czasu by się nie stał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz