sobota, 29 stycznia 2022

Ozzy Osbourne - Bark at the Moon (1983)

 

Rzadka to sytuacja, kiedy oto charakterystyczny, bo maksymalnie sklejony z nazwą macierzystej formacji wokalista, opuszczając jej szeregi, świetnie radzi sobie jako artysta solowy. Szczególnie mam na myśli fakt, że oto on nie powiela muzycznych schematów z przeszłości przenosząc na obecny grunt formuły pochodzące z grupy z którą dotąd był związany, a tworzy coś swojego i jeszcze kapitalnie wbija się w funkcjonujące na scenie nowe trendy. Tak widzę start Ozzy'ego po pierwszym zakończeniu współpracy z Black Sabbath i kiedy jeszcze debiutancka Blizzard of Ozz była odrobinę sabbathowa, tak już Bark at the Moon i poprzedzający ją long z 1982 roku, to z całą siłą świetny "ejtisowy" heavy rock. Oczywiście na kształt trzeciego wydawnictwa wpłynęła bezdyskusyjnie tragiczna śmierć Randy’ego Rhoadsa, ale oprócz braku charakterystycznego wiosła fantastycznie rokującego gitarzysty, to nie wiem czy ogólnie stylistycznie Bark at the Moon wiele by się różniła. Nie wiem też czy w samych numerach z trójki i pracy nad ich kształtem Randy po trosze nie zdążył odbić swojego charakteru, bowiem nie znam tak doskonale historii i okoliczności ich powstania, ale samo ich brzmienie i rys stylistyczny zdaje się naturalnym rozwojem pomysłu już na Diary of A Madman znakomicie rozkwitłego, a tutaj tylko z równym sukcesem pielęgnowanego. Taki trochę hair metalowy i trochę AOR-owy, czyli z inklinacjami typowo amerykańskimi, ale bez przesadnej tandety jaka tak gęsto wówczas scenę rockową zalewała. Numery brzmią może dzisiaj mało przestrzennie, a sound wówczas wykręcony mógłby być bardziej drapieżny, a z pewnością wyrazisty, ale znam przecież masę rockowych albumów z lat 80-tych, które mocniej fantastyczną jakością dźwięku nie grzeszą, więc się nie czepiam. Główny atut zawartości Bark at the Moon to bowiem fajnie zaaranżowana hybryda po amerykańsku brzmiącego syntezatorowego rocka i wbijającego w glebę, na szczęście drapieżnego rock’n’rolla z heavy metalowymi solówkami. I nawet jeśli nie jest to z trzech startowych albumów ten mój ulubiony, a So Tired mogłaby z powodzeniem stać się przebojem ELO, to bardziej go cenię od wszystkiego co Ozzy nagrał pomiędzy nim, a muli-platynową erą No More Tears i nieco mniej przez krytykę docenioną, ale przez fanów uznaną historią Ozzmosis. Stoi więc w tej mojej hierarchii naprawdę bardzo wysoko, dumnie unosząc się szczególnie nad niestety coraz mniej przeze mnie lubianą dyskografią z ostatniej, mniej więcej 25-latki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj