Każdy aktor pragnie w swojej karierze zagrać rolę klasyczną. Każdy też szanowany reżyser czuje wewnętrzną potrzebę nakręcić klasyka i nie dziwi mnie, że starszy z braci Coen nie jest tutaj wyjątkiem. Wybaczam mu zatem tą ambicjonalną megalomanię, bo akurat on należąc do najbardziej oryginalnych twórców kinowych, na taką szansę zasłużył i trudno było zakładać, iż z niej korzystając nie wykorzysta swojego ogromnego potencjału i niezwykle głębokiego potencjału szekspirowskiej sztuki. Językiem archaicznym dramat Shakespeare'a naturalnie napisany, ale bez względu na werbalną staroświeckość, to wciąż aktualna tragedia o pokusie i żądzy. W ujęciu Joela Coena to też wytrawna teatralna inscenizacja, z którą zapoznanie, z pewnością Sir Williamowi by ogromną satysfakcję sprawiło. I może jedynie czarnoskóry bohater tytułowy, nie przez wzgląd na tą cechę akurat w użytej czarno-białej konwencji ledwie dostrzegalną, a ze względu na dość płaski dramatyczny szlif odrobinę efektowi finalnemu wartości odbiera. Mam ja bowiem po projekcji poczucie, że wybór opatrzonego Washingtona nie jego walorami warsztatowymi, a chyba możliwościami jakie za jego pozycją w środowisku hollywoodzkim stoją, był podyktowany. Poza tym ascetycznej teatralnej scenografii wykreowanej w studiu i poddanej wizualnej obróbce przez fachowców od grafiki komputerowej, nie można nic ponad pewną umowność nie do końca spójnej formy zarzucić. Miast jednak to główny bohater zdeprawowany przez pożądanie władzy i w postępującym psychicznym obłędzie pogrążony na sobie gro uwagi koncentrować, to aktorskie osobowości z tła show kradną, a prym tu wiedzie w roli wiedźm i starca zjawiskowa Kathryn Hunter. Jej głos, mimika, pantomimiczny ruch, wszystkie te najbardziej intensywne sceny akurat z jej udziałem, wisienką na tym wystarczająco by chwalić, nie ganić wyrafinowanie prezentującym się torcie.
P.S. Dodam tylko, że ostatnio Justin Kurzel rąbnął Makbeta z podobnym, choć znacząco bardziej dzikim estetycznym wdziękiem, ale akurat w kolorze, używając od groma brunatno-krwistej czerwieni w finale. Ta szarawa, o srebrzystym połysku, zatopiona we mgle i mroku wersja Coena, dzięki temu wygląda na jego tle oryginalnie i swoją drogą w bezpośrednim pojedynku się broni. Nie wygrywa jednak z adaptacją Kurzela, choć jedna warta drugiej - w znaczeniu że jeden i drugi reżyser wart by go ozłocić, lecz temu znacznie młodszemu oprócz bogactw także wyższy tytuł szlachecki nadać. Denzelowi Washingtonowi i Michelowi Fassbenderowi bić też brawa, ale w zdecydowanej jednak na korzyść tego drugiego przewadze. Tak to widzę, bo tak to myślę wygląda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz