sobota, 15 stycznia 2022

My Dying Bride - The Dreadful Hours (2001)

 


To drugi po powrocie na macierzyste wody, po jak się okazało ograniczonym do jednego albumu wypłynięciu na akweny nieznane i tylko przez moment na tyle inspirujące, aby zdecydować się na dalsze żeglowanie w kierunku nieznanego. Ten chwilowy eksperymentatorski romans z roku 1998 został już Brytolom po wydaniu The Light at the End of the World (1999) zapomniany, a oni sami uznali go za incydent i już nigdy nie poczuli potrzeby ryzykanckiego zarzucania wykutej przez lata miłości do doom metalu na rzecz bardziej atrakcyjnej poszukującemu słuchaczowi estetyki. Temat został zamknięty, a ja domknę go ostatecznie kiedy naturalnie 34.788%... Complete z perspektywy wieloletniej zostanie poddane archiwizacyjnej weryfikacji. Teraz The Dreadful Hours opakowany w jedną z najbardziej mi bliskich opraw graficznych i wspaniały dowód potwierdzający, że My Dying Bride wszędzie może być dobrze, ale w domu to jest im najlepiej. :) Mistrzami  bowiem w jednym - w tworzeniu trzymających w napięciu i ociężale sunących kompozycji, osadzonych na ich pierwszym w nowym milenium wydanym krążku, akurat pomiędzy dość szerokim spektrum stylistycznym. Osadzonych twardo pomiędzy niemal death metalowym The Raven and the Rose (growl i marszowa rytmika, rozkręcająca się w połowie do prędkości jak na normy MDB do wręcz szalone), a Black Heart Romans - wyjęczanej wokalnie i o transowym charakterze doom metalowej snui. Wszystko inne, to kapitalne posługiwanie się powyższymi estetykami, a dokładnie czerpanie z nich wątków i motywów aranżowanych po swojemu, na modłę charakterystyczną dla okrzepłego już sześcioma wcześniejszymi płytami stylu formacji. Jest przekrojowo i wiele tutaj twarzy z historii Umierającej Panny Młodej w tych dziewięciu kompozycjach się odbija, więc gdyby ktoś przygodę z charkotem/wrzaskiem tudzież też zawodzeniem wokalnym o cechach leniwego cedzenia słów przez Aarona Stainthorpe'a miał ochotę zaczynać, to The Dreadful Hours byłby dobrym wyborem. Ja bardzo ochoczo akurat do niego powracam, bowiem darzę krążek z 2001 roku najgłębszym uczuciem i sentymentem, nawet jeśli nie był on dla mnie pierwotnym zetknięciem się z muzyką Anglików. Takiej depresyjnej dawki mrocznej aury, która hipnotyzuje, ale i umęczając odświeża. Bowiem wycisza, uspokaja, rytm spowalniając i tempo wyhamowując - pozwalając każdemu podobnemu mnie delikwentowi się zregenerować.

P.S. Gwoli ścisłości, pośród nowych utworów jest tu też "kotlecik odgrzewany". The Return of the Beautiful w nowej potężniejszej wersji i chyba nawet bardziej posępnej aranżacji. Sugeruję więc dla świeżego fana dwóch powyższych konfrontacyje. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj