I love Lucy, najpopularniejszy serial wszechczasów z sześćdziesięciomilionową widownią, to totalny knock down. Prekursor sitcom-owych hitów, korzystających z humoru sytuacyjnego z mimicznym wsadem i śmiechem z puszki, znaczy widowni. Niby film o sukcesie, czyli biograficzna opowieść o spełnieniu amerykańskiego snu w branży rozrywkowej, ale również dramat zaszufladkowania i niewykorzystania poprzez niezagospodarowania ogromnego aktorskiego i jak się okazuje przedramatyzowywanego talentu Lucille Ball. Co by mogło powstać gdyby zabrała się za pracę z perspektywy kamery? Jeśli to wszystko prawda nie tylko "sorkinowego" ekranu, to śmiem twierdzić że mogłaby być doskonałym reżyserem. Lucille Ball w oczach scenarzysty i reżysera to tutaj kobieta żyjąca w paradoksalnym klinczu posiadanej władzy zawodowej i kobiecej uległości wobec mężczyzny swojego życia. Relacje Lucy i Desiego są skomplikowane, a ten układ pomiędzy nimi dodatkowo mocno poddawany ciśnieniu politycznej nagonki, pochodzenia i osobistych ambicji. Sorkin całkiem odważnie sobie formułę obmyślił, zgrabnie między sceny wmontowując komentarze autentycznych bohaterów ówczesnych wydarzeń. Postaci stojących zaraz za plecami bohaterów - scenarzystów, scenografów i producentów telewizyjnego megahitu. Uzyskał tym samym dość niespotykany efekt, który jako rodzaj przypisów docierających z marginesu spełnia swoje zadanie, lecz ciut zaburza płynność i na tle właściwej historii oraz z punktu widzenia przywiązania do klasycznej narracji wygląda nieswojo. Na szczęście tych wklejek jest na tyle niewiele, iż dobre tempo akcji nakręcane płynnymi dialogami łapie dobry rytm, a Sorkin świadomie w miejscach decydujących unika stosowania tych jak jednak myślę wątpliwych wtrętów. Ostatnie to jeszcze to, co od początku przykuwa zbędną uwagę i konsternację. Twarz Nicole Kidman rzecz jasna mam na myśli. Charakteryzacja czy efekt dotychczasowych działań chirurga plastycznego? Gra jednak Kidman jak zwykle znakomicie bez względu na fakt, że połyskująca maska może jej w tym przeszkadzać. Obok niej Javier Bardem jako Desi Arnaz trzyma fason i używając swojego naturalnego aczkolwiek podrasowanego hiszpańskiego akcentu w roli znacznie bardziej od niego w rzeczywistości wycacanego Kubańczyka jest całkiem ok.
P.S. Nie słuchajcie wobec tego powyższego mądrali, ja ostrzegam. Przemądrzałych funta kłaków wartych krytyków po dodających tylko plus sto do poczucia wyższości szkołach, którzy piszą że film nieciekawy, bo słabo wyreżyserowany i dialogi w nim nawet nie wyszły. Prawda może i jest po środku bowiem Sorkin to nie Sam Mendes, a tym bardziej Paul Thomas Anderson, lecz nie każdy film który dostarcza przede wszystkim rozrywki musi być arcydziełem. Zaparzcie sobie kawusi i serniczka ukroicie, a daje wam gwarancję że niedzielne popołudnie Being the Ricardos wam umili. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz