Zawsze z góry
nieprzychylnie nastawiony jestem, do prób eksploatowania świetnych fabularnych
pomysłów w sposób chytry, czyli tak intensywnie, by wycisnąć z sukcesu
maksymalnie dużo, bez względu oczywiście na szacunek dla jakości. Stąd wieści,
że sequel Sicario powstanie bez entuzjazmu przyjąłem, biorąc pod uwagę
dodatkowo, że do jego powstania swojej ręki nie przyłoży Denis Villeneuve.
Szacunek dla Pana reżysera, iż nie ogranicza się do sprzedawania chodliwego
towaru, a skupia na nowych projektach – zresztą cholera wie jakie były kulisy
tej decyzji i czy nie zależały wręcz bezpośrednio od sumy jaką mu produkcja
zaproponowała. Nie znam tematu, drążyć go nie zamierzam i przechodzę
natychmiast do meritum. Zaiste niespodzianką jest poniekąd, że kontynuacja
trzyma za ryj niemal równie mocno jak genialna jedynka i tylko bardziej skupia
się na rozbudowanej wątkowo intrydze, niż na klimacie i psychologii postaci, co
przynosi efekt bardziej klasycznego kina akcji - a to w mojej ocenie musi zabrać
przynajmniej jedno oczko z całościowej oceny w konfrontacji z filmem Kanadyjczyka. Aktorsko jest kapitalnie, bo jak widać Josh Brolin i Benicio del Toro to takie
marki, które nie potrzebują inspiracji od genialnego reżysera płynącej, aby
zrobić świetnie to, co do nich należy. Ubolewam tylko nad tym, że ten klimat klaustrofobiczny i ciśnienie potworne jakie między innymi muzyka nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona wyzwalała, w zasadzie całkowicie uleciały - choć gdzieś jakby się uprzeć, to tylko szczątkowo były jeszcze wyczuwalne. Mimo wszystko, to zdecydowanie dobra robota, która bez identyfikowania z
częścią pierwszą zrobiłaby na mnie większe wrażenie, bo wszystko co w kopiącym
dupsko dramacie sensacyjnym jest w szkoleniowy sposób w niej zawarte. Jednak
utrzymując w pamięci film Villeneuve'a i stawiając obok pracę Stefano Sollimy, nie ma mowy
bym ordery za zasługi wieszał na piersi tego drugiego. Nie wystarcza bowiem
permanentnie pulsujące pod powierzchnią napięcie, gdyż gdzieś w środkowej fazie,
kiedy reżyser zostawia miejsce na refleksję, to tempo przysiada i widz taki jak ja kręcić nosem zaczyna, że u mistrza Villeneuve'a nie było miejsca na niedosyty. Nie ma obaw
jednako, proszę uwierzyć - mimo wszystko zero ziewania, problem tylko w tym, iż sprawne wykorzystanie
szablonu takiego kina to przez pryzmat genialnej roboty elitarnego już reżysera (członka genialnej kanadyjskiej triady Dolan/Vallée/Villeneuve) po prostu
mało. Szczególnie, że sporym minusem scenariusza jest mianowicie fakt nonsensowego zaistnienia tendencji
do „przesadyzmu” w ogólności sprowadzającego się do manifestowania irytujących zbiegów okoliczności i męczącej formuły z cyklu „zabili
go, a on na przekór wszystkim i wszystkiemu przetrwał i uciekł”. No żesz kurde, nie w Sicario, litości!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz