Potencjał całkiem
ciekawy został jak mam wrażenie niewykorzystany i z historii młodej miłości
całkiem zgrabnie od strony możliwości szerszej interpretacji zarysowanej, powstał w
rzeczywistości obraz o kwadratowej emocjonalności i dramatycznie zbyt grubą
kreską, bez polotu i finezji kreślony. Moje niepochlebne przekonanie oparte zostaje przed wszystkim na wrażeniach z seansu oraz bardzo
dobrych recenzjach powieści, która tutaj fundamentem scenariusza i dodatkowo jeszcze drobnym
detalu, jaki zdążyłem przed sensem już wychwycić. Mianowicie, że za ten projekt
pierwotnie miał odpowiadać Sam Mendes, lecz finalnie z nie do końca jasnych
powodów z realizacji zrezygnował. Jestem przekonany znając możliwości Mendesa,
iż w jego filmowej interpretacji adaptacja prozy Iana McEwana byłaby
zdecydowanie żywsza, a na pewno wyrafinowana i pozbawiona sztucznej teatralności, która w
ujęciu reżysera i w aktorskiej kreacji Saoirse Ronan i Billy'ego Howle'a jest chwilami trudna do
zniesienia. Mimo kilku istotnych wad jakimi obraz Dominica Cooke’a niestety
głównie stoi, to przyznaje że ku mojemu zaskoczeniu nie przysnąłem (nie ryzykując narażenia się tym samym na uszczypliwości ze strony małżonki) i do końca projekcji utrzymywałem względne
skupienie na opowieści, która przyjmując bardzo klasyczną i bez wątpienia piękną formę wizualną, miała zapewne w założeniach wywrzeć wrażenie autentyzmu i także chociaż odrobinę zaintrygować niecodziennym ujęciem
gatunku zwanego melodramatem. Żałuję wielce, że na założeniach się skończyło.
P.S. Być może Mendes
zrezygnował, gdyż nie chciał zaryzykować swojej reputacji dla nieco naciąganej
historii, a może brakło mu pomysłu na uczynienie jej w wersji kinowej czymś
więcej niż tylko poprawnym wyciskaczem łez dla widza o harlequinowskiej
wrażliwości?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz