Mimo że Nevermore z banałami nie po drodze, to przejdę do tematu podpierając się właśnie rodzajem truizmu i stwierdzę na starcie, że ich się lubi, bądź nie lubi - tudzież po prostu nie cierpi, nie znosi, nienawidzi. Półśrodków w tej relacji nie zauważam, bo specyficzny, maksymalnie wręcz charakterystyczny "pijany" wokal nieodżałowanego (świeć Szatanie nad jego duszą) Warrela Dane'a i wychodzące znacząco poza ramy standardowego heavy-thrashowego łojenia linie melodyczne, potężne ekstremalnie sterylne brzmienie (z czasem mniej potężne, ale wciąż sterylne) oraz ogólnie aranżacje, które w wyjątkowy na scenie sposób przemieniające chaos w matematyczny porządek, w postaci zapierającej dech w piersi instrumentalno-wokalnej ekwilibrystyki, to nie jest zabawa z nutą dla miękkich zawodników. Jeśli jesteś człowieku przykładem pierwszej opcji i te wszystkie powyższe dla przeciętniaków wady spostrzegasz jako oryginalne zalety, to możesz sobie pogratulować, iż słuch twój oraz możliwości analityczne podczas kontaktu z muzyką nie odbijają cię od ściany z napisem "rozwój, adaptacja". Ja sobie już lata temu serdecznie pogratulowałem, że twórczość Nevermore udało mi się stopniowo rozkminić i konsekwentnie w każdej ich płycie potrafiłem się rozsmakować. Te łamańce techniczne mnie nie przeraziły, "pływające" wokalne odjazdy Dane'a nie odstraszyły, a szarpane koszące riffy i mega ciekawe solówki o klasycznym heavy-thrashowym fundamencie, to od początku zażyłości zachwyciły. Propsuję tych gości i rzecz jasna The Politics of Ecstasy za brzmienie made in Nevermore i wokal made in Warrel Dane. Nikogo jednak nie zamierzam nawracać, czy przekonywać, bo lubię czuć się poniekąd słuchaczem elitarnym. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz