Dopiero po 15-tu latach od premiery myślę (o niezrozumiale o trzy plany pięcioletnie spóźnione stany euforyczne! :)), iż In the Arms of God jest albumem (szukam słowa niebanalnego, ale go nie znajduję), więc napiszę najzwyczajniej że świetnym i kropka. Odejmę z tych lat piętnastu by być precyzyjnym dwa i pół roku, gdyż przełom w ocenie nastąpił tuż po wydaniu równie ekscytującego No Cross No Crown, a on sam stał się sprężyną motywującą do ponownego rozpoznania krążka z 2005-ego roku. Co za tępy typ ze mnie (szczerze), że już od premiery się na nim nie poznałem i trzeba było lata czekać na zmianę mylnego pierwszego wrażenia - obsłuchać się na tyle dużo dobrych dźwięków, by gust odpowiednio wyprofilować. Dać szansę zauważyć "głuchemu" pozbawioną najmniejszej kalkulacji szczerość i potknąć mu się o własną szczękę w kontakcie z intrygującym ciężkim riffem i mocarnym surowym brzmieniem inspirowanym retro graniem. Zachwycić płynącym z tej pozbawionej nachalnych oczywistości hybrydy bluesującego hard rocka, jakkolwiek to brzmi antydepresyjnego doom metalu i co fundamentem dla stylistyki CoC z Pepperem na pokładzie, bujającego stonera. Teraz już to czuję i potwornie żałuję, że prawdziwe męskie granie z łapy bez wizerunkowego pajacowania nie doceniłem, gdy okoliczności po raz pierwszy mnie z In the Arms of God skojarzyły.
P.S. Dodam tylko, choć mógłbym sobie śmiało darować dorzucania tego zdania jednego (wyszły jednak aż trzy) - że nie wiem czy wolę Down czy Corrosion of Conformity? Zrobię tak - dzisiaj króluje CoC, jutro dominować będzie Down. I tak na zmianę, póki co. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz