środa, 12 października 2022

The Humans (2021) - Stephen Karam

 

Już za samą obiecującą sekwencję otwierającą, towarzyszącą napisom początkowym należą się spore brawa. Ujęcie z dziedzińca wiekowej nowojorskiej kamienicy, wycelowane w niebo oko kamery i podkreślam ten szczegół nie tylko dlatego że mnie się on bardzo podoba (bowiem zrazu łapę skojarzenia tak ze Wstrętem Polańskiego, jak i nawet z jego Dzieckiem Rosemary), ale on sugestywnie wprowadza rodzaj niepokoju, który do końca projekcji będzie niestrudzenie podtrzymywany. Dalej obserwuje między scenami coś w rodzaju intrygującego metaforycznego przeniesienia stanu mieszkania na stan relacji rodzinnych bohaterów. Napuchłe od wilgoci, niemal żyjące swym długim życiem ściany, jak nabrzmiałe od pretensji relacje, skrzypiące drzwi jak pewnie dotychczas nieudane próby ich naprawiania itd. Mieszkanie po przejściach z historią i ludzie wraz z zależnościami także, może nie od razu do generalnego, lecz jednak do remontu. Może ci ludzie nawet się nie lubią, a co dopiero kochają? Stop, to gruba nadinterpretacja - to ostatnie to mimo wszystko nie tak! Choć tego akurat można było się po krążących w internecie opisach spodziewać, lecz okazało, że ten film jest o czymś innym (domniemam że o sumieniu i lękach i też chyba wypieranej depresji, czy po prostu idąc najkrótszymi domysłami o problemach natury materialnej, wynikających z błędów i losowych utrapień), albo nawet można by zaryzykować (gdyby było się kompletnym ślepcem!), że jest o niczym, bo oni dużo gadają, ale niewiele, bądź właśnie nic z tego paplania nie wynika, prócz zatapiania się we własne filozoficznie fiksacje, czy też czczą gadaniną kamuflowanie prawdziwej genezy i natury problemów. Stąd może taka była konieczność, by z mieszkania zrobić także bohatera opowieści o rodzinie i wykorzystując surowy charakter mrocznej jego aury, wprowadzić do fabuły odrobinę frapującej dramaturgii. Wyszło na pewno niezbyt jasno, może nieco groteskowo, bo to ani horror ani typowy teatralny dramat psychologiczny, jednakże ma swoje plusy, bo nie próbuje się tutaj wzbudzać kontrowersji, ani ile wlezie przestylizować formy, tudzież przede wszystkim napięcia budować i eksplozji wywoływać totalnym natłokiem konsekwencji czy reperkusji, więc mimo obaw że takich kameralnych produkcji ostatnio dużo, to ta jednak się wyróżnia, chociaż nie nazwę jej dziełem wybitnym, a tylko bardzo dobrą realizacją, z nie do końca wyraziście przekazaną ideą. Krzątają się bowiem bez zdecydowanego sensu po labiryntach upiornego mieszkania, które mocno odbiega od obrazu typowego apartamentu na Manhattanie. Zasiadają w końcu przy świątecznym stole, kiedy już kilka żarówek zdąży się spalić i wówczas robi się żywiej, a operator stale w międzyczasie dekoruje formę szczególnymi kadrami detali mieszkania i tężejącej muzyki z tła, budując właściwy niepokój i prowokując pytanie, gdzie to do cholery podąża? O co chodzi, co sobie autor wymyślił i dlaczego tak plącze przynudzając i może byłbym mega rozczarowany, gdyby nie było to genialnie pod względem wykorzystania światła i półmroku sfilmowane, jak też nie pozostawiało po finałowej scenie dziwnie świdrującego wrażenia.

P.S. Na podstawie uhonorowanej nagrodami sztuki napisanej i wystawianej przez reżysera - coś jak przed prawie już dekadą powstała, równie teatralna, choć znacznie mniej klaustrofobiczna i dużo bardziej oczywista Wątpliwość Johna Patricka Shanleya. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj