sobota, 8 października 2022

The Dead Daisies - Radiance (2022)

 


Półtora roku temu pisałem (nie mam jednak pewności czy dosłownie tak), że czego nie dotknie Glenn Hughes, to to dotknięte w złoto zamienia. Od tamtego czasu próbowałem fragmentarycznie sprawdzić The Dead Daisies z czasów bez niego i nie powiem, muzycznie nie przeżywałem rozczarowania, ale sposób wokalnego frazowania Glenna to jest po prostu soulowo-bluesowa magia i TDD z nim przeskakuje z miejsca z poziomu poprawności rzemieślniczej na poziom wybitnego mistrzostwa w klasycznej hard rockowej estetyce. Nie jestem jednak na dziś jeszcze gotów, bądź przez pryzmat oczywistości aranżerskich heavy hard rockowej stylistyki nigdy nie będę, wrzucić australijskiej ekipy nawet wspieranej przez mistrza Hughesa do pudła własnoręcznie opisanego jako "rzeczy muzyczne ponad wszystko traktowane bezkrytycznie". Bowiem przewidywalność tejże nie pozwala mi na przejście obok szybko powodującej zobojętnienie przebojowości. Szczególnie kiedy na przykład Radiance czy Holy Ground kręciłby się w moim audio sprzęcie dość często i intensywnie. Wówczas na stówę zabiłbym w sobie sympatię do nich - może na kilka tygodni, miesięcy musiałbym wrzucić w kąt, tudzież odłożyć na margines, gdzie odkładam te albumy które cenię, ale w dawkach zaledwie minimalistycznych. To jest tak, że kapitalnie chwytliwa, genialnie groove'm przesiąknięta nuta "Stokrotek" potrafi mnie rozpalić, ale też momentalnie zgasić, gdybym z nią przesadził, a że nie chcę sobie odbierać naprawdę dużej przyjemności odsłuchowej tych dziesięciu, a wcześniej jedenastu kompozycji, więc słucham rozważnie. Niemniej jednak nie obawiam się chwalić, bo dla kogoś bardziej wyrozumiałego, a może zwyczajnie odpornego i długotrwale fanatycznego wobec heavy hard rocka, te dwa albumy z Hughesem, a może i te także bez niego będą znakomitym pokarmem dla duszy spragnionej w XXI wieku klasycznie brzmiącej nuty ejtisowej. I cieszę się każdego tego kogoś szczęściem. :)

P.S. Poza moimi dziwnymi wobec hard rockowych ejtisów oporami! Radiance to w kategorii "Co mogłoby się kapitalnego przydarzyć archetypicznej heavy stylistyce?", krążek ideał i mokry sen fana może nie chadzającego wciąż w sofixach, ale takiego który wie co to bezmyślne mordowanie hard rocka hair metalem i wciąż się wstydzi, że doszło do tej zbrodni. Radiance ma bowiem w sobie rock'n'rolla zrodzonego z bluesa, zamiast rock'n'rolla utopionego w spopowiałym punku. Jeśli jasno się wyrażam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj