Dzieciństwo zrobiło jej kuku - potężne kuku dzieciństwo koszmarne jej uczyniło. Wystarczyła matka alkoholiczka, matka schizofreniczka, porzucenie przez ojca i w pamięci pozostawione traumatyczne epizody. Dalej konsekwentnie dekonstruująca osobowość droga do „gwiazd”, udekorowana fałszem i obłudą hollywoodzkich tuzów ścieżka kariery, z wykorzystywaniem naiwności, wrażliwości, braku przede wszystkim pewności siebie i wreszcie z wbijającym ostatni gwóźdź do jej trumny poronieniem, by mieć dość. Być może Andrew Dominik kupił mnie przede wszystkim tą kombinowaną raz czarno-białą, dwa archaicznie pastelową formą i ekranem zawężonym? Przeskakiwaniem pomiędzy historycznymi wizualnymi konwencjami i może nazbyt obfitym, ale jednak ujmującym szafowaniem filtrami, czy grą światłem i cieniem. Może mam słabość do urody Any de Armas, a może jeszcze to i tamto, więc naturalnie ignoruję tak zbesztaną przez zdecydowaną część widzów scenę aborcji, jeszcze bardziej budzące ich obrzydzenie obciąganie Kennedy’emu, a może uważam że te chóry oburzonych, to wprost żałosne pieprzenie nienadążających za wizją reżysera i scenarzysty w jednej osobie, przypadkowych kinomaniaków i salonowych krytyków. Na sto procent jestem zachwycony aktorstwem de Armas, szczególnie w scenach kiedy grając Marilyn gra grającą Marilyn - groteskowo dramatycznie, lecz z żarliwego serducha, podczas prób, tudzież rekonstruowanych scen z największych kinowych przebojów. Jestem szczerze zachwycony symulowaniem sposobu intonacji, charakteryzującego Marilyn, sposobu spoglądania, opuszczania wzroku, sposobu poruszania się, czy grymasów twarzy, współegzystujących z mową ciała. To jest przerysowane, ale czy źródła historyczne nie podają że ta błazenada na zawołanie była cechą immanentną zewnętrzności Marilyn, a to co w duszy tymże wyreżyserowanym iluzyjnym obliczem kamuflowane. Wrażliwa i bezbronna, pozornie blondynka, a w rzeczywistości poturbowana psychicznie, przez życie bystra babeczka, niedoceniana za głębię i prawdę, spostrzegana przez pryzmat pozorów, klisz i stereotypów. Niewielu spojrzało na nią tak jak Arthur Miller, a scena pomiędzy nimi w barze jest jeszcze bardziej genialna niż wszystkie inne pokazane tu fenomenalne kadry i ujęcia. Wymienię też akapit z przemianą przed lustrem w garderobie i jej cierpienie duszy, jakie „nie zawsze odbija się na twarzy”. Dodam bezdyskusyjnie wiarygodne i dobitnie fascynujące zanurzenie w psychikę Marilyn. Fenomenalną, precyzyjną charakteryzację, oryginalną muzykę tandemu Nick Cave/Warren Ellis - szczególny, cudownie „twinpeaksowy” Nembutal. Stwierdzę, iż to nie jest jednoznaczny obraz Marilyn i to jest zasługa Andrew Dominika opierającego swoją wizję na fundamencie powieści Joyce Carol Oates. Gdyż ludzie w niej będą widzieć to co chcą zobaczyć, podświadomie odrzucając to, co im się w tym wizerunku nie zgadza, nie podoba. Tym samym to film zarazem szarpiący i targający uczuciami, ale też poniekąd obojętny emocjonalnie, bowiem uwalniający i potęgujący te uczucia widza, które nie są w żadnym razie jego formą ilustracyjną czy meteorytyką narzucane przez porwaną, ale absolutnie nie chaotyczną narrację. I wszystko to jest uzyskane podstępem, aby świadomie odważnie (sparafrazuję teraz Boya-Żeleńskiego) igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia. Czy jasno się wyrażam? Powstał film schiza, bliższy psychologicznemu dreszczowcowi, momentami wręcz horrorowi, niż typowej biografii filmowej. Akt oskarżenia, bez procesu. Pozew wobec rządzonego przez diabłów w ludzkiej skórze hollywoodzkiego piekła. Pro-wo-ka-cja! Niezwykle przejmujący i przewrotny obraz, szczególnie w chwili kiedy Marilyn mówi że jest szczęśliwa, przez całe życie. W całości jednak jako doprowadzony do granic przyzwoitości pod względem długości kolos, jest jednak odrobinę męczący, gdyż wstrząsający i smutny, wręcz potwornie smutny. Andrew Dominik nakręcił arcydzieło nieobojętne, które tak samo będzie kochane, jak nienawidzone i z tej strony dokładnie rozumiem skąd ta manifestowana wobec niego krytyka pochodzi. Ludzie nie cierpią kiedy odbiera im się złudzenia i w to miejsce próbuje wszczepić pozbawioną wszelkiego oszustwa surową prawdę, czy też fortelową półprawdę. Nie cierpią intelektualnych demonstracji, tym bardziej podstępnych prowokacji, unikają jak ognia wobec swojej świętojebliwości racjonalnej argumentacji. Wolą pluskanie się w perfumowanej hipokryzji i skwapliwie korzystają z wszelkiej okazji do modelowego wyparcia. Dlatego ta nieprzyjemna dekompresja, ta perfekcyjna inscenizacyjnie, w każdym calu taśmy, w dodatku wsparta erudycyjnym wręcz wykorzystaniem kontekstów i sugestii praca ekipy Andrew Dominika tak boli. Zgadzam się że szkoda tego filmu dla Netfixa. Ludzie są za głupi by go zrozumieć i docenić, a tak szeroka dystrybucja tylko go skrzywdzi. Chyba że po prostu filmom, które pokazują ikonę jako tanią prostytutkę mówimy nie?! Takie właśnie upraszczanie, trywializowanie zadało decydujący śmiertelny cios Marilyn Monroe, śmiem twierdzić.
P.S. W jednym zdaniu - spontaniczna cudowna Marilyn, dawała tyle miłości i tak niewiele jej dostawała w tej tak samo dalekiej, jak i bliskiej rzeczywistości fikcyjnej perspektywie Joyce Carol Oates i Andrew Dominika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz