Nie
muszę chyba zbyt długo najnowszej produkcji Irlandczyków z The Answer
przerabiać, wystarczy tylko nastokrotne intensywne przepuszczenie tych
dźwięków przez aparat słuchowy, by dojść do wniosków oczywistych - do jakich już
od kilku płyt mnie przyzwyczaili. Mianowicie po raz kolejny nagrali album,
który niczego nader nowego do ich dorobku nie wnosi, ale jest tak kapitalnie w
ogranym im stylu skrojony, że ograniczenie się wyłącznie do powielania pewnych
wzorców akurat w ich przypadku absolutnie w moim odczuciu nie odbiera ich muzyce waloru świeżości. Album aż kipi klasyczną szlachetną rockową energią w
tych dynamicznych fragmentach i kołysze miarowo tam gdzie nieco bardziej
nostalgicznie się robi - jednak nie w takim banalnym balladowym ujęciu. To
rezygnując z wyszukanych opisów zwyczajnie bardzo dobre rockowe numery, bez
napinki i desperackich prób zawojowania list przebojów. Coś na kształt Aerosmith, ale bez
tej całej stadionowej, spektakularnej oprawy, kolorowych szmatek i tapirowanych
włosów, czyli innymi słowy ekipa Tylera bardziej z lat siedemdziesiątych niż
spandeksowych osiemdziesiątych. To takie luźne, niezobowiązujące subiektywne
porównanie, zatem proszę daleko idących wniosków nie produkować, czy silić się na
potępiające ten skrót myślowy osądy. :) Ja wiem, bo wyraźnie słyszę, że pop
rock czy blues rock nie jest The Answer obcy, tak jak amerykańszczyzną
zacinają, tak i wyspiarskie pochodzenie też do głosu dochodzi. Najistotniejsze,
że świetnie się tego słucha i jako miłośnik rockowej ikry w dźwiękach zawartej poddaje
się presji rytmu i podryguje sobie bioderkami, przytupuje nóżką, podśpiewuje z
Cormaciem i po prostu kapitalną mam z tego radochę. Nie zawsze trzeba nakreślać nowe standardy,
przecierać szlaki, być przełomowym ansamblem czy ambitną nawiedzoną fuzją, takim konglomeratem zjawisk, by
swoje miejsce pośród zacnych kapel odnaleźć. Chociaż będąc tak w pełni szczerym, to przez ten brak w kompozycjach The Answer sznytu oryginalności na ich albumy
nie czekam z takim napięciem jak na płyty bardziej odkrywczych artystów. To nie
jest fiksacja, lecz nie znaczy, iż radości finalnie nie mam na poziomie zbliżonym - tak właśnie jest z Raise a Little Hell. Oczekując przewidywalności, ją bez
najmniejszego rozczarowania otrzymałem. Jakimś jednak sposobem mają ci goście
umiejętność wyciskania esencji z tego co do tej pory stworzyli, cieszą swoim
graniem ucho i nie dają powodów do czepialstwa. To chyba talentem do rzeźbienia
chwytliwej, energetycznej i wdzięcznej formy w podatnym muzycznym materiale się
nazywa. Wszystko jest w odpowiednich proporcjach i jakości zestawione. Brzmienie
tłuste i odpowiednio czyste, instrumentalne popisy bez nadętej megalomanii,
bardzo zgrabnie i ze smakiem podane, a wokalne popisy dodają całości kolorytu
i stanowią niezaprzeczalnie silny punkt. Słucham w domu, słucham w aucie,
słucham w pracy (czasem!) i na razie zmęczenia tym materiałem nie odczuwam,
a to już wystarczająca rekomendacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz