Przyznaje że fanem aktorskiego „talentu” Willa Smitha to zupełnie nie jestem. Taka
uprzedzeniami przesiąknięta postawa w istotny sposób może zaburzyć odbiór
obiektywnie świetnego kina. Spowodować że dobra rola sięgającego wyżyn
aktora mimo starań nie zostanie doceniona, a nawet na całokształt obrazu
bardzo wyraźnym cieniem się położy. Szczęśliwie tym razem byłem w stanie swoją awersję do Smitha przezwyciężyć i w miarę docenić to, co na ekranie starał
się dosyć autentycznie przekazać. Pewnie wpływ na to osoba reżysera miała, bo
akurat to już drugi przypadek, kiedy w obrazie Gabriele Muccino aż tak
wyraźnie gwiazdor mnie nie irytuje i tym samym ogólnego dobrego wrażenia, jakie
opowiadana historia wywołuje nie psuje. Jej jądrem taki zwyczajny banał, ale ze
sporym przekonaniem ukazany. To znaczy, że o swoje to trzeba wałczyć, liczyć
przede wszystkim na siebie i własną determinację, która koniec końców na farta
także trafi. Wiatr to zawsze biednemu w oczy wieje, los bezustannie pod nogi
kłody rzuca, lecz ta uparta, porażkami znaczona passa też kiedyś swój kres musi
osiągnąć. Wykorzystaj człowieku własne pięć minut, znajdź się w odpowiednim
czasie w odpowiednim miejscu i nie przepuść okazji. Wóz albo przewóz,
pośrednich rozwiązań nie oczekuj. Jak pomimo ciągłych porażek unikniesz
okazywania słabości, to może mentalność zwycięzcy w sobie odnajdziesz, a
konsekwencja i systematyczne działanie w pracy uskuteczniane do sukcesu cię
zbliży. Takie i inne oczywistości na myśl przychodziły, gdy zapasy z życiem
głównego bohatera obserwowałem. Może to nie było dla mnie filmowe przeżycie,
jakie na mojej osobowości trwały ślad wyryło, ale jakieś emocje wykrzesało,
szczególnie, że będąc rodzicem odpowiedzialność i poświęcenie ma dla mnie
znaczenie. Warto więc obejrzeć nawet, kiedy drewniany warsztat Willa Smitha
potrafi kilkukrotnie zirytować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz