Kolejna filmowa
zaległość nadrobiona, tyle, że w tym przypadku ona niczego ważnego w moje życie
nie wniosła. Spodziewałem się sporo więcej, a otrzymałem jedynie do granic
możliwości sztucznie napompowany banał. Dlaczego autentyczna historia o takim
potencjale musiała zostać do jasnej cholery tak modelowo, po amerykańsku
patosem przepełniona. Warsztatowo wszystko gra i tylko ten jeden mankament,
który całe wrażenie dokumentnie zniszczył! Dlatego też, jako osoba nieczuła na
tak filmowo prezentowaną rolę determinacji w przełamywaniu barier, pocić się z
wrażenia nie zamierzam, rozpływać w ochach i achach także, bo ta poprawna
politycznie tendencja i bezrefleksyjne uderzanie w najwyższe tony kiczowatej
podniosłej maniery prędzej mdłości niż emocje we mnie wywołały. Ojejku, jakie
to było niezwykłe przez gardło mi nie przejdzie i chociaż rozumiem, że łatwo
„kolorowym” nie było i zapewne współcześnie też nie zawsze jest, to akurat Carl
Brashear bohaterem na miarę Muhammada Ali, Raya Charlesa, Martina Luthera Kinga,
Jackie Robinsona, czy masy innych czarnoskórych ikon walki z segregacją w moich
oczach nie zostanie. Pełną za ten stan winę ponosi George Tilman, bowiem
zamiast pokazać skomplikowaną brutalną prawdę, on jej kręgosłup w prostacką
tandetę wcisnął. Taką Pan reżyser swoim pobratymcom przysługę zrobił.
P.S. Swoje
trzy grosze do irytującego efektu dorzucił Cuba Gooding Jr. – nie będąc fanem
jego aktorskiego rzemiosła nie powiem, że złośliwej satysfakcji z tego faktu
nie czerpałem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz