czwartek, 26 września 2019

Lana Del Rey - Norman Fucking Rockwell (2019)




Refleksja wokół poprzedniego krążka Lany była u mnie dość daleka od konkretów stricte muzycznych, a oscylowała w zdecydowanej części wokół przemyśleń około muzycznych o naturze socjologicznej. :) Powód był prozaiczny, bowiem wchodząc nieśmiało głębiej w stylistykę dream popową nie czułem się wówczas jeszcze na tyle pewnie, aby w miarę kompetentnie oceniać dźwięki. Uciekłem więc w rozważania ważne, absolutnie nie marginalne, ale jednak dalekie od sedna związanego z samymi kompozycjami. Pomimo ciągłego braku odpowiedniego w gatunku osłuchania, dziś już podejmę zwięzłą próbę odniesienia się do cech stanowiących o wartości najnowszego materiału sygnowanego pseudonimem artystycznym współczesnej królowej rozmarzonego popu. Tym bardziej, że nie tylko z punktu widzenia laika jest w nim to coś, co decyduje o określeniu go jako najlepszej produkcji wokalistki. Ja oczywiście nie posiadam tak rozległej wiedzy, a znajomość dokonań Lany ograniczona jest nadal u mnie do dwóch pełnych krążków plus kilku teledysków i singli wcześniejszych. Stąd też ocena najwyższa w układzie odniesienia dotychczasowej twórczości to opinia fanów wieloletnich, a moja sprowadzona tylko do porównań z Lust for Life. Pisząc z perspektywy świeżego sympatyka i w miarę zwięźle, chciałbym jednak dosadnie zauważyć, że wartość Norman Fucking Rockwell spostrzegam na wyższym poziomie niż album sprzed lat dwóch, gdyż ten bieżący akurat będąc rozbudowany do ponad godziny zawiera mniejszą dawkę instrumentalnej banalności. Niby kręgosłup pozostaje ten sam, a o chwytliwości utworów Lany decydują przede wszystkim znakomite linie melodyczne wokali, ale gdzieś pod tą przebojową warstwą stonowanej wokalnej ekspresji pulsują ciekawe, mimo że nie odkrywcze rozwiązania rytmiczne ozdabiane subtelną ornamentyką. Czuć wyraźnie zamiłowanie wokalistki do retro stylistyki i to nie tylko w nawiązaniach wizualnych jak i lirycznych, ale także w sposobie aranżowania współczesnego popu z poziomu zainteresowania tradycją amerykańskiej ballady. Najważniejsze jednak w tej nowej odsłonie (oprócz wspomagania się duetami) w moim przekonaniu sprowadza się do rezygnacji z orkiestralnego przepychu na rzecz dyskretnej trip hopowej elektroniki oraz balansowania emocjami z poziomu samej produkcji, gdzie rola niewycyzelowanego dźwięku dodaje materiałowi tak pożądanego analogowego brzmienia. Szczególnie jest to istotne, gdy przez wzgląd na dość jednostajny klimat, ten nieco przydługi album może odrobinę przynudzać. Wtedy ciepłe, niewychuchane brzmienie wraz z całkiem sporym bogactwem detali (progresywne zacięcia), pozwalają pokonać ewentualne znużenie. Pytanie na jak długo?

P.S. Po skleceniu tekstu przesłuchałem na powrót Lust for Life i nie mam jednak wystarczającego przekonania by nazwać Norman Fucking Rockwell lepszym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj