Taki po latach odbyty maraton odsłuchowy, w którym pamięć coraz bardziej zawodna pobudzona zostaje przez bieżące odtworzenie dwóch krążków, które stylistycznie odbiegają od tego co obecnie, na co dzień w odtwarzaczu się kręci, to odważna decyzja - takie fizyczne obciążenie dla aparatu słuchowego i mentalne dla gustu. ;) Nie demonizując jednak siły gatunkowej Killswitch Engage oraz nie deprecjonując jej wartości czysto muzycznej (bo co do przebojowej to nie ma dyskusji), jak już porwałem się na uderzenie w te rejony gitarowego grzańska by archiwizacje w obszarze bloga uzupełnić, to mam obowiązek zrobić to z elementarną uczciwością biorąc pod uwagę w proporcjach równych sentyment i dzisiejsze odczucia. Stąd co następuje spisuje, bez zbędnych (ale tylko zbędnych) heheszków. The End of Heartache będący wówczas debiutem w szeregach grupy Howarda Jonesa ubrana została w tłuste brzmienie, eksponujące bezpośrednią moc ciężkiego riffu (czasem bulgotu basu), ale głównie to melodyjnych pasaży, które wtedy to już na dobre przejmowały rządy w kompozycjach Amerykanów. Jednak przed orkiestrę wysunięty najbardziej zostaje wokalny potencjał nowego krzykacza, który z powodzeniem łączy agresywny ryk z głębokim czystym zaśpiewem, dając chwytliwym numerom szansę na podbicie serc nie tylko męskiej części fanów metal core'a. Jest w tych refrenach wyśpiewywanych przez Jonesa romantyczna słodycz i jednocześnie charyzmatyczna maniera, którą także posiadał już na Alive or Just Breathing Jesse Leach, lecz dopiero w anturażu pomysłów z The End of Heartache mogła ona błyszczeć pełnym blaskiem. Jednego czego nie miał wówczas Leach, a dysponował tym Jones to umiejętność turbodoładowania wokaliz podniosłym tonem w rozumieniu całkiem akceptowalnego patosu. To przyszło oryginalnemu gardłowemu z czasem, ale o tym może przy okazji tego co w późniejszym czasie on po powrocie z grupą upichcił. W roku 2004-tym natomiast w takich kompozycjach jak przykładowo Breathe Life stężenie patentu potęgującego intensywność odczuwania stanów emocjonalnych była znacznie większa niż w dotychczasowej twórczości grupy i z miejsca rozlała się na kolejne emblematyczne studyjne dokonania, stając się jednocześnie w moich oczach przez pryzmat wtórności wadą, jak i przez wzgląd na chwytliwość zaletą muzyki Killswitch Engage. Zespół kierowany filozofią pójścia za ciosem dwa i pół roku później wydaje As Daylight Dies, który nie przynosi nic innego ponad pomysł na kontynuację podążania kursem wyznaczonym na poprzedniczce - oczywiście z akcentowanym oficjalnie przekonaniem o świadomym zezwoleniu na okrzepnięcie stylu. Tyle że to co jako świeże mogło z racji nowości emocjonować, to już na As Daylight Dies mimo, że obiektywnie nie odstawało poziomem i żadnej kompozytorskiej waty wciskanej nie było (po prawdzie to nawet te kawałki wygrywają chwilami fajną lekkością na przykład w takim Break the Silence), to już poprzez wtórność samą w sobie stawało się po krótkiej chwili znajomości dużo mniej pociągające. Ale to problem natury uniwersalnej, że zespoły etykietowane jako przebojowe nigdy nie są intrygujące na dłuższą metę i darując sobie wypisywanie podobnych temu truizmów lepiej skupić się na tym co oferują tu i teraz, niż bez żadnej realnej przesłanki liczyć na wciąż absorbujące intelektualnie doznania po latach. Tego nie miałem naiwnej potrzeby domagać się od Killswitch Engage kiedyś, nie mam też i teraz. Używając dość figlarnego porównania - może dają satysfakcję krótką, ale jakże intensywną, więc wrócę na pewno jeszcze kiedyś do powyższych krążków, bo lubię rzadziej ale zawsze obowiązkowo euforycznie.
wtorek, 3 września 2019
Killswitch Engage - The End of Heartache (2004) / As Daylight Dies (2006)
Taki po latach odbyty maraton odsłuchowy, w którym pamięć coraz bardziej zawodna pobudzona zostaje przez bieżące odtworzenie dwóch krążków, które stylistycznie odbiegają od tego co obecnie, na co dzień w odtwarzaczu się kręci, to odważna decyzja - takie fizyczne obciążenie dla aparatu słuchowego i mentalne dla gustu. ;) Nie demonizując jednak siły gatunkowej Killswitch Engage oraz nie deprecjonując jej wartości czysto muzycznej (bo co do przebojowej to nie ma dyskusji), jak już porwałem się na uderzenie w te rejony gitarowego grzańska by archiwizacje w obszarze bloga uzupełnić, to mam obowiązek zrobić to z elementarną uczciwością biorąc pod uwagę w proporcjach równych sentyment i dzisiejsze odczucia. Stąd co następuje spisuje, bez zbędnych (ale tylko zbędnych) heheszków. The End of Heartache będący wówczas debiutem w szeregach grupy Howarda Jonesa ubrana została w tłuste brzmienie, eksponujące bezpośrednią moc ciężkiego riffu (czasem bulgotu basu), ale głównie to melodyjnych pasaży, które wtedy to już na dobre przejmowały rządy w kompozycjach Amerykanów. Jednak przed orkiestrę wysunięty najbardziej zostaje wokalny potencjał nowego krzykacza, który z powodzeniem łączy agresywny ryk z głębokim czystym zaśpiewem, dając chwytliwym numerom szansę na podbicie serc nie tylko męskiej części fanów metal core'a. Jest w tych refrenach wyśpiewywanych przez Jonesa romantyczna słodycz i jednocześnie charyzmatyczna maniera, którą także posiadał już na Alive or Just Breathing Jesse Leach, lecz dopiero w anturażu pomysłów z The End of Heartache mogła ona błyszczeć pełnym blaskiem. Jednego czego nie miał wówczas Leach, a dysponował tym Jones to umiejętność turbodoładowania wokaliz podniosłym tonem w rozumieniu całkiem akceptowalnego patosu. To przyszło oryginalnemu gardłowemu z czasem, ale o tym może przy okazji tego co w późniejszym czasie on po powrocie z grupą upichcił. W roku 2004-tym natomiast w takich kompozycjach jak przykładowo Breathe Life stężenie patentu potęgującego intensywność odczuwania stanów emocjonalnych była znacznie większa niż w dotychczasowej twórczości grupy i z miejsca rozlała się na kolejne emblematyczne studyjne dokonania, stając się jednocześnie w moich oczach przez pryzmat wtórności wadą, jak i przez wzgląd na chwytliwość zaletą muzyki Killswitch Engage. Zespół kierowany filozofią pójścia za ciosem dwa i pół roku później wydaje As Daylight Dies, który nie przynosi nic innego ponad pomysł na kontynuację podążania kursem wyznaczonym na poprzedniczce - oczywiście z akcentowanym oficjalnie przekonaniem o świadomym zezwoleniu na okrzepnięcie stylu. Tyle że to co jako świeże mogło z racji nowości emocjonować, to już na As Daylight Dies mimo, że obiektywnie nie odstawało poziomem i żadnej kompozytorskiej waty wciskanej nie było (po prawdzie to nawet te kawałki wygrywają chwilami fajną lekkością na przykład w takim Break the Silence), to już poprzez wtórność samą w sobie stawało się po krótkiej chwili znajomości dużo mniej pociągające. Ale to problem natury uniwersalnej, że zespoły etykietowane jako przebojowe nigdy nie są intrygujące na dłuższą metę i darując sobie wypisywanie podobnych temu truizmów lepiej skupić się na tym co oferują tu i teraz, niż bez żadnej realnej przesłanki liczyć na wciąż absorbujące intelektualnie doznania po latach. Tego nie miałem naiwnej potrzeby domagać się od Killswitch Engage kiedyś, nie mam też i teraz. Używając dość figlarnego porównania - może dają satysfakcję krótką, ale jakże intensywną, więc wrócę na pewno jeszcze kiedyś do powyższych krążków, bo lubię rzadziej ale zawsze obowiązkowo euforycznie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz