Jak mówią kobiety "uroczo chłopięcy Taron Egerton", czyli
niegdysiejszy Eddie zwany orłem ponownie u Dextera Fletchera wymiata, tym razem
wcielając się w postać Eltona Johna. W formule spowiedzi terapeutycznej „podziel
się z grupą”, w dwóch tonacjach zarówno wszelkich odcieni mniej lub bardziej
głębokiej czerni (to co w duszy,) jak i wszystkich oczojebnych jaskrawości tego
świata (to co na scenie). W szołmeńskim musicalowym wydaniu, gdzie mimo iż
prawda potrafi boleć, bowiem fakty z życia gwiazdy niepoddane są większej kosmetyce, to jednak nieco ślizgamy się po nich w chronologicznym bałaganie,
który dzięki świetnej reżyserii stanowi bardzo sprawnie kontrolowany chaos.
Na potrzeby zaimponowania energetycznym widowiskiem kapitalnie hiciory z kariery
Eltona zaaranżowano, a ich miejsce i znaczenie w scenariuszu wyraziście uzmysławiają logikę, która
kierowała intencjami twórców. Życie na szczycie, ostra jazda na fali dzięki
spadającej z nieba mannie, aż zaryjesz raz, drugi, trzeci mordą o glebę,
przebijając kolejne dna upodlenia. Bowiem sława, pieniądze spadają na
nieśmiałego, zagubionego o niskim poczuciu wartości wrażliwca - jakby nieszczęść przez współczesny świat niewybaczanych było mało, do tego
jeszcze o homoseksualnych skłonnościach. Stąd musiało być też na ekranie zarówno
kontrowersyjnie jak i ckliwie, aby uwypuklić desperackie poszukiwanie miłości fizycznej
i akceptacji duchowej oraz nie musiało, ale na szczęście było odjazdowo, korzystając z poczucia humoru w inteligentnej ironicznej, jak i krzykliwej
formule. Cekiny, błyskotki przeróżne, których określeń nie znam. Pióra, okulary
i stroje cudaczne - absolutnie nieskromne. Oprawa efekciarska, robota operatorska mistrzowska i montaż
genialny. Sprężenie ekipy technicznej konkretne, artystyczny pomysł i
emocjonalna deklaracja wyraziste. Aby dać widzowi petardę rozrywkową i aby uzmysłowić to co każdy
nawet półinteligent wie (ćwierć, cholera go wie, albo paradoksalnie wie nawet lepiej), że jak masz talent i jesteś
wrażliwy, to to drugie do kieszeni, a to pierwsze do spieniężenia. Zatem
uśmiech szeroki i jazda – show must go on, bo dolary karmić mają pustkę i całą
masę pasożytów orbitujących wokół gwiazdy. Ileż takich historii napisało życie
i w złoto show biznes zamienił, adaptując na potrzeby kina mainstreamowego. Nie zawsze
jednak udawało się oczywistości ubrać w tak barwny i żywiołowy spektakl o
głębokim emocjonalnym fundamencie, ponadto w formie musicalu, gdzie śpiewane fragmenty
nie burzą narracji, a nawet ją podkręcają stając się punktami kulminacyjnymi.
Jakbym przed rewiami w kinie, jak widać nieskutecznie się bronił, to jednak kilka takich powstało, które
potrafiły mnie w stu procentach wkręcić, a Rocketman to obok dużo bardziej
sławnego La La Landu z ostatnich lat z tej kategorii kolejna perła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz