Kilka zdań, małą garść wspomnień sprzed wielu laty rzutem na taśmę wrzucam, zanim po grubo ponad dekadzie Tool doda piąty długograj do skromnej listy studyjnych dokonań - jak na trzy dekady istnienia. Pamięć moja może nie jest wyjątkowo sprawna ale okoliczności zakupu wówczas taśmy, inaczej kasety z Lateralus nie zagubiły się pośród innych ważniejszych retrospekcji. Sytuacja była prozaiczna, absolutnie nie wyróżniająca się spośród innych w owym czasie i nabycie nośnika skromnego, już wtedy archaicznego wiązało się ze skromnym budżetem studenta naprędce łatającego dziury i zaspokajającego niewyolbrzymione potrzeby dorywczymi zarobkowymi pracami. Album o długości niemal 80 minut prezentował się pod względem wizualnym bliźniaczo z kasetami 90-cio minutowymi i był widokiem zaiste dość rzadkim. Poza tym nic w oprawie graficznej taśmy nie wychodziło poza standard i brakowało jej rzecz jasna wypasionej formy w jaką ubrane znacznie droższe cd było. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma or na co człowieka stać. :) To powyżej jedno, a drugie to zawartość muzyczna, czyli merytoryczne właściwości zasadniczego elementu twórczości Amerykanów, znaczy muzyka i teledyski. Te drugie szły oczywiście śladem już dawno wydeptanym i mimo, że nie przynosiły zaskoczeń to kapitalnie oddawały dźwiękowego ducha i poza tym ich wymiar artystyczny oraz profesjonalizm wykonania chyba nawet dzisiaj nie budzi wątpliwości co do atrakcyjności i jakości. Wreszcie sama muzyka, i tutaj same ochy i achy jak pamiętam towarzyszyły premierze, a grupa z już bardzo wysokim statusem na scenie w tym momencie była nobilitowana do miana genialnej, a Lateralus uznany za gatunkowe uniwersum. Z pamięci cytując sypały się na wszelkie sposoby odmieniane synonimy określeń skończony, wizjonerski, fenomenalny itd. Ponadto całemu szaleństwu niewiele brakowało do przeżycia niemal generacyjnego w odniesieniu do młodych mrocznych, często powyżej normy wyobcowanych dusz, poszukujących artystycznej strawy dalekiej od znienawidzonej popowej papki. Będąc poniekąd wówczas jedną z takich kruchych istot uległem jednako tylko przez moment tej narracji, bowiem mimo że Lateralus do dzisiaj bardzo szanuję, to nie jestem w stanie uznać jego wyższości nad żadnym wcześniejszym, ani też jak do tej pory jedynym późniejszym studyjnym nagraniem grupy. Jest na tym krążku wszystko co powoduje u mnie przyspieszenie bicia serca i tętna napędzenie, czyli tona charyzmy w głosie Maynarda Jamesa Keenana, druga tona warsztatowych i kompozytorskich umiejętności instrumentalistów, trzecia mroku i czwarta wreszcie dramaturgi. Jest genialne operowanie napięciem, które (i tutaj dostrzegam problem, a dokładnie małą wadę) mimo wszystko klei bardzo bogate w zmiany charakteru i rytmiki wątki ratując krążek przed względną monotonią. Potwornie długi album, a na nim proporcjonalnie równie gigantyczne kompozycje, których osobliwy toolowski charakter przyjmuje wymiar wręcz progresywny, a przez to traci na bezpośredniej sile oddziaływania. Cały album stanowi zdecydowanie monolit i to wyróżnia go w moim przekonaniu od bardziej rozchełstanego, a przez to prawdziwszego Undertow, czy równie nieskrępowanej Aenimy. Niby środki wyrazu na nich bliźniacze, ale aranżacyjna strona nieco różna. Aranżacje bezdyskusyjnie świetne, bo spójnie klejące poszczególne tematy, lecz wielowymiarowość w progresywnym ujęciu dość schematyczna, bowiem osadzona na kopiowanym szablonie. Dzisiaj najrzadziej wracam właśnie do Lateratus i w jego formule widzę najwięcej (może dwie ;)) wady, co nie pozwala mi nawet kiedy mam nastrój wahliwy stwierdzić, że nie kocham trzeciego longplaya Narzędzia. :)
P.S. Dla Lateratus dostrzegam szansę, tą szansą ewentualne (boje się okrutnie) rozczarowanie Fear Inoculum. Wtedy to nowy krążek w mojej maksymalnie subiektywnej ocenie stanie się tym najsłabszym ogniwem w ich dyskografii. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz