Ociągałem się aby nowy
Volbeat sprawdzić, bo to już nie to co kiedyś i ja nie ten sam co te nawet i
lat dwanaście. „Zmusiłem się” ostatecznie po dwóch tygodniach odsuwania na
potem i jakież było moje zdziwienie (nie totalne zaskoczenie, bowiem Volbeat
zawsze gładko wchodzi), kiedy po pierwszych czterech numerach byłem tak szczeniacko podjarany jak na początku
lat dziewięćdziesiątych kiedy uzbierałem na Amigę 600. Wtedy, jak mi pamięć wybiórcza podpowiada też w tych krótkich chwilach jak na niej nie
grałem, to chciałem tańczyć, raczej w praktyce chaotycznie wymachiwać kończynami, a morda się cieszyła, bo
ja sześć zero zero mam, a nie wszyscy inni mają! Natomiast (skoro już sobie tak ochoczo żartuję ;)) w bliższym czasu odniesieniu – jak wtedy, gdy
ostatnio ktoś poczęstował mnie wypiekiem znakomitym ku mojemu tępemu zdziwieniu
ze szczawiem (stop, wróć!) szpinakiem ku***, a mnie smakowało i wyraźnie żenująco
szczerą radochę sprawiło! Ale nie o mnie, a o nowym krążku ekipy Michaela
Poulsena miało być i będzie! Startują motywem żywcem wyciętym z krążków AC/DC,
ale to tylko podpucha bowiem otwieracz to ładna, ugładzona radiowa pioseneczka, która mimo, że
nie została zahartowana w cięższym brzmieniu to nie jest aż tak mdła by odrzucić
krążek precz. To co najlepsze wchodzi już przy okazji dwójki i ciągnie efektowną całość opakowaną w klimatyczną kopertę na wysokich obrotach aż do numeru
zamykającego album, który jako jedyny okazuje się nieco zbyt anemiczny. Zaprawdę powiadam Wam sporo się w tych nastu numerach
dzieje i nudy przynajmniej przez kilka sesji nie zaznacie, a gwarantuje, że
większość kompozycji zagości na waszych play listach na czas dłuższy aż do
zajechania, zanudzenia, ekstremalnie zzrzyg****. Prują na RRR chwilami takim fajnym i
ciężkim riffem, że mi membrany w głośnikach poza granice wytrzymałości się
wyrywają, a ja pocę się dosłownie z podniecenia ale i obawy, bowiem to kosztowny zestaw. Czasem nie jest to prosty
rock’n’rollowy standard, a całkiem nieoczywisty zawijas (w zasadzie wszędzie coś :)) nawet lajtowy thrash
(The Everlasting) z drugiej mańki ejtisowy pop rock z natchnioną pastiszową melorecytacją (The Awakening of Bonnie Parker), ale prym
wiedzie naspeedowane boogie ożenione z punk rockiem i tym elvisowym wokalem (genialne z
dęciakami i gościnnym udziałem Pana brody Die to Live, a zaraz za nim idealnie westernowy, turbo
odrzutowy, a jednak taneczny Sorry Sack of Bones), który pewnie miłośniczkom
rocka płci pięknej jakimś magicznym sposobem rozpina biustonosze bezdotykowo. A te chórki, o żesz jakie cudo – słyszę jaki to ma gigantyczny potencjał
koncertowy! A te solówki – słyszę jaki to soczysty bezpretensjonalny heavy sznyt
do powietrznej gitary szlifowania! Zabawa przednia, przegląd przebojowy ogólnie około rockowy – z wdziękiem i charyzmą. Nie wiem tylko na jak długi okres
przydatności do sztubackiego rozentuzjazmowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz