Szczerze pisząc, to lepiej gdybym zamiast wieczornego odsłuchu Audio Secrecy wrzucił w uszy album z równie nieodległej przeszłości, ale jednak z dużo większym zapleczem sentymentalnego przywiązania. Niestety postanowiłem sobie dwie doby wcześniej, że teraz albo nigdy przejdę do praktycznego realizowania planu uzupełnienia refleksji snutych wokół płyt tej mniej przed orkiestrę wysuwanej grupy, w której wokalnie udziela się Corey Taylor. Paradoksem nawiasem mówiąc jest sytuacja, że te dużo bardziej mainstreamowe dźwięki, rzecz jasna w konfrontacji z ekipą zamaskowaną są wciąż w cieniu - że Slipknot ze swoją zdecydowanie bardziej brutalną ofertą zdobył status gwiazdorski, a Stone Sour mimo iż ma fanów, to jednak w ilości mniej licznej. Przerzucając jednak natychmiast poprzednie zdanie na margines i pozostawiając tkwiący w nim ciekawy wątek do dociekań na inną okoliczność, teraz jestem zobowiązany udzielić wyjaśnienia na zasadne pytanie, czemuż to akurat kontakt z Audio Secrecy nie może się równać wieczornemu odsłuchowi hmmm.... (tutaj wpisałbym sporo tytułów albumów, ale nie to jest sednem tego wpisu, a i szacunek do Stone Sour nie pozwala na przeginanie!). :) Żeby nie było totalnych nieporozumień - ja Audio Secrecy w zasadzie lubię, bo mnie ani ziębi, ani grzeje, ale jak miałbym ochotę na stonesoure'owego rocka, to wolałbym aby kręcił się Come What(ever) May, albo nawet ten ostatni, mimo kilku mielizn świetny jednak Hydrograd. Audio Secrecy to niestety w mojej i pewnie nieodosobnionej opinii popłuczyny po efektownej i efektywnej poprzedniczce. Na Audio coś tam kilka, może w porywach kilkanaście riffów ze smaczkami, dzięki którym w ogólności płaskie kompozycje zyskują na punktacji. Całość przelatuje nie wzbudzając większej ekscytacji, a bezpośrednia przebojowość predestynuje ją wyłącznie do kategorii przyjemności o bardzo ograniczonym terminie przydatności (już pod koniec 2010 wyszedł termin). Ponadto jak mam zawsze w przypadku muzyki Stone Sour obowiązek szczerością motywowany napisać irytują mnie wszystkie quasi ballady, które jeśli określę pościelówami dla zaangażowanych uczuciowo nastolatków, to chyba nie skrzywdzę ich autorów, bo czy nie dotknę słowem unoszonych ckliwością nastolatków nie bardzo mnie już interesuje. Ja wiem, że lajtowość zawsze była częścią składową twórczości Stone Sour, ale bywało że potrafili całkiem bez żenady ożenić emocje z łagodnością. Niestety na Audio Secrecy smucą w zbyt zasmucający mnie sposób, a jest to aż tak dotkliwe zasmucanie, że nie mam już ochoty (prawdę pisząc serca by hejtować), rozwijając wątek podobieństw do "mega jadowitej" rockowej formacji z Kanady, funkcjonującej swego czasu w discmanach każdego ucznia z poziomu amerykańskiej hajskul.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz