Rozpędza się kariera
Elle Fanning, bądź jest już mocno rozkręcona, gdyż w przeciągu ostatnich może
dwóch/trzech lat wielokrotnie widziałem ją na ekranie, w rolach z drugiego
planu jak i również tych o charakterze kluczowym. Posiada dziewczyna talent niewątpliwie,
jak i co ma swoje dodatkowe niebagatelne znaczenie jest obdarzona przez naturę urodą o niepospolitym uroku, stąd nie powinno
dziwić zainteresowanie branży jej osobą. Tym razem w głównej roli wypada zdecydowanie lepiej
niż poprawnie, chociaż produkcja poza naturalnym wyeksponowaniem postaci tytułowej
nie daje większych niż tylko oczywistych szans na zaprezentowanie warsztatowej
biegłości. Ogólnie praca reżyserska nieznanej mi dotąd Saudyjki, to bardzo
standardowe spojrzenie na biograficzne kino kostiumowe, w którym romantyczna
historia mniej lub bardziej ślepej miłości wiąże się z intensywnie dramatycznymi
konsekwencjami prowadzącymi dość krętymi ścieżkami do finału, którym powstanie
jednej z najbardziej popularnych powieści, stanowiącej obiekt zainteresowania twórców
filmowej pożywki już od początków istnienia taśmy celuloidowej. Życie autorki Frankensteina, a dokładnie jej zawiłe losy i perypetie przedstawione
zostały w formule wizualnej jednoznacznie kojarzącej się z klasyczną literaturą
o charakterze romansu. Opowieść to z jednej strony piękna wizualnie i w
kobiecym tonie melodramatycznie rozpisana, z drugiej zaś (tej bardziej męskiej
dla równowagi :)) całkiem mrocznie i z pazurem ukazana. Chwilami może w objęcia
Morfeusza wpychająca poprzez obawy ,aby nie wyjść poza szablonową oczywistość i
męcząca przez wzgląd na fasadę egzaltowanej emocjonalności. Mimo wszystko nie
jest to obraz aż tak przesiąknięty kobieco spostrzeganym dramatyzmem, aby
mężczyzn odstraszyć grozą cukierkowej narracji pośród wyłącznie miłosnych
uniesień, bowiem znajdują się w interpretacji Haifaa Al-Mansour (nie odmieniłem, bo nie potrafię ;)) także mocniejsze epizody, a
psychologia postaci szczęśliwie wypełza poza czarno-biały schematyzm. Stąd
mimo, że pierwsze kwadranse nie nastrajały optymistycznie i walczyłem ze
znużeniem, to całość wypada w miarę dobrze dając przekrojowy i nieprzeszarżowany
obraz genezy powstania historii o samotności istoty i obsesji odkrycia tajemnicy życia. W życiu Mary Wollstonecraft Shelley upadki i wzloty, dramaty i okresy pełnego uniesień szczęścia. Toksyczny związek z uzależnionym od rozrywek
rozhisteryzowanym narcystycznym niebieskim ptakiem oraz wokół niej ludzie osobliwi
popadający w obłędy i fascynujący zarazem - różnej proweniencji artyści, przede wszystkim literaci i poeci, naukowcy
eksperymentujący z galwanizmem także i lekarze z pasją. Jednym słowem inspiracja przednia - wyjaśnienie dla genezy Frankensteina zatem jasne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz