Ależ to jest potężnie rozbudowany dramat – monumentalny, lecz i zarazem w harmonii ze spektakularnym
charakterem będący intymnym aktem bolesnej człowieczej spowiedzi. Prawdziwy kolos przemyślany w każdym detalu, artystyczny majstersztyk intelektualnie przenikliwy. Wreszcie co dla ducha istotne emocjonalny i
emocjonujący. Dla większości ekspertów w dziedzinie ambitnego kina on nie tylko
najważniejszym obrazem Paula Thomasa Andersona, ale jednym z najdoskonalszych
dzieł w historii kina. Scenariusz w rzeczy samej sprowadzony w nim do zrelacjonowania
jednego dnia z życia mieszkańców San Fernando Valley w L.A. Postaci licznych, które
wiążą ze sobą relacje rodzinne, ale i przypadkowe zrządzenia losu, które mogą w
obiektywnej bądź tylko subiektywnej interpretacji urastać do boskiej
interwencji. Powiązania, zależności, zbiegi okoliczności, tudzież przemyślany plan w
sensie przeznaczenia napędzają jego rytm, regulują poszczególnych scen intonację i odciskają piętno na złożonym charakterze. Ścieżki ludzkie w nim ustawicznie się przeplatają, nawiązując do realnej codzienności. W niej oto przecież wpadamy na siebie, mijamy się bez wyraźnych
konsekwencji, lub też na nasze losy wpływają mniej lub bardziej świadome działania innych. Tajemnice przeróżne przez lata ukrywamy, a pośród nich słabości i wady, wszystkie kolekcjonowane popełniane błędy i ich konsekwencje. W pauzach wypełnionych plastycznie obrazem, w monologach i w dialogach bohaterów ekranowej historii, pośród alegorii i wielorakich symboli przemyconych tkwią finezyjne aluzje dotykające
kwestii filozoficznych i religijnych. W tle niemal ustawiczne towarzystwo
ścieżki muzycznej, jako w pełni integralnej cześć zawiłej historii, warsztatowo rejestrowanej ze sporym udziałem płynnego kręcenia jednym ujęciem (sceny na
telewizyjnym korytarzu), ale też mistrzowsko komponowanych ujęć statycznych, w każdej konfiguracji pełnych maestrii operatorskiej wizji. Paul Thomas Anderson oprócz daru praktycznego wykrzesywania od współpracowników maksimum potencjału (spece techniczni, gwiazdy aktorskiej profesji), posiada unikatowy styl narracji, w którym
tempo częstokroć względnie mozolne daje przestrzeń do kontemplacyjnego tkania precyzyjnej historii
złożonej z wieloznaczności do analizy dla odbiorcy inteligentnego, przedkładającego
otwarty umysł nad szablonowe myślenie. Można dzięki temu smakować detale i rozkładać wątki
na części pierwsze, docierając do jądra i odczytując wyraziste fundamentalne
przesłanie. Ale w tej skupionej na precyzji metodzie jest też silny puls wewnętrzny, dbający o pobudzanie temperamentu koniecznego aby widz w samej medytacji nie zatonął. Nabierający z każdym kwadransem większego impetu, tworząc finalnie atrakcyjny i inspirujący spektakl, w którym widowiskowość pełni funkcję służebną wobec idei kina
intelektualnego. Kompozycja wykorzystana w Magnolii szczególnie jest splątana, bowiem ona z segmentów tworzących mozaikę skonstruowana - ogniw współzależnych
od siebie i wywierających określone wzajemne wpływy. Zamknięta w
trzech godzinach projekcji, prowadząca ekscytująco po grubo ponad dziewięćdziesięciu minutach
do zapierającego dech finału i nieodkrywczej, jednak poprzez wyrazistość i sugestywność uczuć niezwykle dosadnej puenty, zawartej w stwierdzeniu, że "może zerwaliśmy z przeszłością, ale ona nie zerwała z nami - czasem po prostu trzeba wybaczyć, chociaż to trudna sprawa".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz