Dysponując z wyboru dość
ascetyczną gamą środków stworzył Casey Affleck wybitnie poruszającą opowieść o
miłości ojcowskiej w czasach tajemniczej zarazy. Nakręcił odarte z
pretensjonalności post apokaliptyczne kino maksymalnie dramatyczne, mimo że osadzone w
konwencji narracji mozolnej, bez jakichkolwiek spektakularnych fajerwerków.
Wzruszające dogłębnie, psychologicznie wiarygodne i intelektualnie ambitne, w którym osią i esencją głęboka relacja
ojca z córką i permanentny strach przed utratą tytułowego alegorycznego światła życia. To co
kluczem do zrozumienia siły tego przywiązania, to tak prozaicznie ważki fakt, iż dialog
pomiędzy bohaterami niemal przez cały czas projekcji z pola uwagi nie znika.
Toczy się ustawiczna dyskusja, podczas której nawzajem uczą się od siebie, zacieśniając
tym samym zahartowaną anomijnymi okolicznościami więź. Ona praktykantka życia, dorastająca tylko w jego bliskości i on świadomy ograniczonego czasu przewodnik, skarbnica wiedzy którą pragnie przekazać
opowiadając uroczo spontanicznie i obrazowo zrozumiałe. Hipnotyzujący jest w
tych scenach Affleck, już od pierwszego ujęcia - momentu wprowadzenia za
pośrednictwem intymnej, kilkunastominutowej pasjonująco improwizowanej przypowieści opowiadanej tuż przed snem. Castingowe decyzje w punkt, dobór obsady genialnie
trafiony, bowiem Affleck jak udowadnia w praktyce posiada tą konieczną intuicję pozwalającą mu dostrzec wielki potencjał aktorski i na szeroką
skale zaistnieć utalentowanej Annie Pniowsky. Sam oczywiście bez naiwnego zaskoczenia dorównując klasą i poziomem - partnerując jej
znakomicie. Light of My Life to poezja kina w formule kameralnej, w większości scen rozegrana
jeden na jeden - w duecie i z fenomenalną chemią. Z systematycznymi krótkimi, stanowiącymi
strzępki wspomnień retrospekcjami, których zdyscyplinowany zwięzły charakter w
konfrontacji z kunsztownie rozwijanym wątkiem niekończącej się ucieczki przed
niebezpieczeństwem wystarczająco wyraziście uświadamia widzowi
charakter tragicznej sytuacji. Jako zrozumiałe dopełnienie obranego kursu, swoją istotną rolę odgrywa pozbawiona teatralnego patosu muzyka, będąca nieodłącznym towarzyszem
pomysłu narracyjnego, wchodząc intensywnie pod skórę i wraz z konceptem zagospodarowania
emocjonalnego potencjału konstruując monolityczny charakter estetyczny obrazu. Natomiast otwarty finał i inicjująca go scena walki, to
dobitny i przesądzający o mistrzowskim potencjale Afflecka realizacyjny majstersztyk. Rzecz
wręcz o niewiarygodnym kalibrze autentyzmu - wstrząsającej brutalności i nadludzkiej determinacji w obliczu walki o przetrwanie. A
puenta? Ciary i wzrusz! Ja przyklękam! Jeden z najmocniejszych i
najpiękniejszych filmów o miłości ever.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz