Nie będę piał z
zachwytu, ani też nie zganię - nie mam ani takiej potrzeby, ani prawa. Ani mnie
mierzi, ani grzeje takie stylizowane ironiczne kino autorskie. Tym bardziej kiedy zawsze daje do zrozumienia, że kino Jarmuscha mnie nie rusza. Jest mi ono zasadniczo
obojętne i tylko z obowiązku zaspokojenia ciekawości przy okazji oglądane.
Zapewne dla aktorskich popisów (Tilda!) i nie ma co kitu wciskać (tutaj zasłużone ukłony) dla genialnie
rozpisanych osobliwych postaci. Dla kapitalnie oddanego klimatu też może oraz jako
odskocznia od śmiertelnego stężenia poważnej powagi w powadze. Nawet jeśli tylko dwa
podobne seanse z rzędu byłyby dla mnie torturą, to pojedyncze, odbyte z rzadka są
do przyjęcia. To dlategóż, iż taka witalna zabawa konwencją, bezpośrednie
flirtowanie z kiczowatą stylistyką, podobnie jak w przypadku gdy Tarantiono Grindhouse:
Death Proof nakręcił, to pod tandetną bezpośrednią warstwą przegięcia, tyle
samo intelektualnej wnikliwości. Czyli niby z przymrużeniem oka, ale z filozoficzną
puentą i warsztatowo super profesjonalnie - niejednokrotnie znacznie lepiej od
oryginałów. Bo raz, możliwości techniczne teraz większe (zombiki, szczególnie te z
grubszych epizodów super ekstra wizualnie), bowiem dwa, oczywiście jakbym nie był uparcie odporny na kultowy status twórcy, to taki Jarmusch czy właśnie
Tarantino to ponadprzeciętnie błyskotliwe sukinkoty.
P.S. Do czego pije jednak w tym momencie Jim
Jarmusch sami sobie rozkminiajcie. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz