Powstały w dwa i pół roku po Awake, trzeci a może czwarty album (nie wiem jak traktować All Wound Up) Godsmack, tak jak zauważyłem przy okazji refleksji w temacie krążka z millenijnego roku, może być w moim przekonaniu traktowany jako druga jego część, tudzież jako naturalna kontynuacja obranej wcześniej drogi. Bowiem muzycznie to właściwie nic się nie zmieniło, a kompozycje pozamieniane na powyższych albumach niewiele by w ogólnym ich odbiorze zmieniły. O tym jednak już około miesiąca temu (mniej lub bardziej konkretnie) donosiłem i wtedy też starając się opisać zawartość Awake odnośnie muzycznej natury, zapowiedziałem iż w przypadku Faceless więcej stricte poza muzycznie będzie, skupiając się na ówczesnych okolicznościach funkcjonowania sceny - realiach w jakich płyta ta powstawała. Trudno w owym czasie było zaistnieć tym grupom, które soczystego rocka bez zbędnej ornamentyki grały, bo to czasy były w których przesilenie w kilku gitarowo sfokusowanych gatunkach wyraźne następowało. Jeśli mnie pamięć nie myli, to akurat solidny rock nie był na fali - młodych z pomysłami było jak na lekarstwo, a stara gwardia w tej młodszej podkategorii, rozkręcająca grunge'owy boom zaledwie nieco ponad dekadę wcześniej, albo całkowicie zniknęła, bądź nieśmiało próbowała zwierać dopiero szyki z myślą o powrocie - lub też nagrywała systematycznie kolejne płyty, lecz trudno było jej nawiązać do popularności i sprzedaży sprzed lat. Stara gwardia w tej mocno zaawansowanej grupie wiekowej (bogowie przełomu 60/70), natomiast tylko dla prawdziwych maniaków hard rocka, dla tych wszystkich nielicznych którym obojętne było czy teraz właśnie słuchało, czy nie słuchało się klasyki nadal inspiracją była. Aby na nowo wyjść z głębokiego tła jeszcze kilka lat ci pierwsi i ci drudzy poczekać cierpliwie musieli, gdyż wówczas do łask thrash metal powracał i w tym stylistycznym metalowo-rockowym odłamie najwięcej się działo. Taki Godsmack z całkiem charakterystycznym autorskim obliczem, bardzo mocno dla wtajemniczonych opartym o tradycję hard rocka oraz co istotne równie silnymi konotacjami na polu rozwiązań rytmicznych z nu metalem, nie bardzo przemawiał do maniaków szybkiego i ostrego riffu. Większy znacznie poklask (chyba nawet największy) uzyskiwał wśród fanów coraz bardziej ówcześnie kiczowatego nu metalu, a przez te nieakceptowalne związki mocno omijany przez miłośników tradycyjnego gitarowego grania osadzonego na gruncie hard rockowym czy grunge'owym się zdawał. Dla mnie w owym czasie była to grupa wywodząca się wyraźnie ze sceny nu - zarówno przez wzgląd na czas wyjścia z cienia, ale i co mniej zrozumiałe także rozwiązań aranżacyjnych. Dopiero po latach dostrzegłem, a nie byle pomocą okazały się późniejsze albumy sygnowane nazwą Godsmack, że w ich muzycznej formule rządzi przecież esencjonalny rock mający swe korzenie w motorycznych rozwiązaniach nastawionych na produkcję adrenaliny. Bliżej im do prostszego stoner metalu, a nawet treściwego heavy metalu czy po prostu twardego hard rocka niżeli do grup "kornowatych". W moim odczuciu to kapitalna muza do wyciskania siódmych potów na siłowni, albo nawet bardziej do sprawdzania co takiego potrafią maszyny ponad dwustukonne na oczywiście przystosowanych do tego rodzaju ryzykownej aktywności profesjonalnych torach. :) Stąd też przez pryzmat ostatniego stwierdzenia, pół żartem, pół serio, zaskakuje mnie moje wieloletnie zainteresowanie grupą Sully'ego Erny, gdyż aktywności sportowej w formule wyciskania zbyt często nie uprawiam, a moje obecne upodobanie do motoryzacji ogranicza się do incydentalnego, choć zawsze przyjemnego obejrzenia kolejnego odcinka Wheeler Dealers. Czyli co? To bardziej nu metal? Przecież jego fanem także nie pozostaje. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz