Jak pamiętamy Polska
branża motoryzacyjna wyprodukowała w nie tak dalekiej przeszłości dwa cuda na
licencji włoskiej, które odpowiadały palącym potrzebom każdego uczciwie
pracującego obywatela. Tak stosując powyższe skojarzenie, podobnie polska
kinematografia użyczyła sobie po wielu latach włoskiego pomysłu i ręką debiutanta w formule
długiego metrażu nakręciła właśnie bardzo zgrabny "remake", odpowiadający zapotrzebowaniu widza, który z perspektywy profesjonalnych badań oglądalności
domaga się rozrywki, ale takiej z morałem. ;) Tadeusz Śliwa otrzymał trafiony angaż i
w zaskakująco ciekawy sposób przeniósł akcję z wiecznego miasta, do miasta na
dorobku - miasta marzącego o statusie przynajmniej jednej z najdynamiczniej rozbudowujących się metropolii dawnego bloku wschodniego. Starannie wraz ze
współpracownikami przygotował miłą dla oka kameralną oprawę, gdzie w centralnym punkcie
umieścił aluzje do zarówno ambicji tej "warszawki zarabiającej w euro", jak i
ukazał prężnie dla dobra kredytobiorcy rozwijającą się branżę deweloperską. Nie
to jednak jest w jego pracy najistotniejsze, bowiem cały anturaż, czyli okoliczności
miejsca i czasu kapitalnie tworzą wyraziste tło dla złożonych relacji
międzyludzkich, a to właśnie one naturalnie wychodzą na pierwszy plan, a widz
w wieku średnim, nawet jeśli zamieszkuje zdecydowanie bardziej prowincjonalne
tereny Wielkiej Czwartej Rzeczypospolitej, to w ogółach i szczegółach ma prawo poczuć
z bohaterami więź o charakterze utożsamiania się. I właśnie w tym walorze
terapeutycznym, poprzez możliwość ujrzenia siebie w postaciach z ekranu
dostrzegałem swego czasu wartość włoskiego pierwowzoru, tak samo też jestem w
stanie zrozumieć, że każdy kto zetknie się z powyższym rodzimym projektem w sali
kinowej, a później może w zaciszu "ciepłego" ogniska domowego, ponad
uniwersalne, nieodmienne dla mieszkańców różnych rejonów Europy podobieństwa
życiowych wyborów i ich konsekwencji, dostrzeże też te charakterystyczne cechy
polskiej rzeczywistości, w której z mniejszym lub większym sukcesem egzystuje.
Mógłbym w tym miejscu tropem recenzenckim z powodzeniem wymieniać szereg
konkretnych właściwości psychologicznych oraz liczne odniesienia socjologiczne,
których znaczenie fantastycznie odpowiedzialna za efekt finalny ekipa realizacyjna
uwypukla, ale to nie sztuką je zauważyć i po dwukropku wymienić. Sztuką jest
tak przetrawić terapeutyczny walor spojrzenia w to podsunięte pod nos lustro,
aby podobnie jak samo główne przesłanie obrazu poprzez słodko-gorzką prawdę, kwitowaną co rusz gromkim śmiechem, bądź łzami poruszenia dostrzec w tej skomplikowanej
materii zwanej życiem codziennym statystycznego Polaka, coś pozytywnego.
Bowiem wartość (Nie)znajomych, tak jak wartość Dobrze się kłamie w miłym
towarzystwie nie tkwi w pesymizmie, a finalnie paradoksalnie w optymizmie. W
sensie przeprowadzenia relaksującej analizy tego rozpędzonego dorosłego życia, w które wchodzimy z wielkimi
ideałami, marzeniami i tryskający energią, by zaledwie po chwili powietrze z nas
zeszło, pozostawiając nas przytłoczonych monotonią rutynowego bytowania. Tyle że (tutaj morał z przypadkowego trenera rozwoju osobistego), to nie akurat zmienne bez naszego wpływu decydują o osobistej porażce, tylko wszystko w zasadzie
zależy od indywidualnej postawy i energii włożonej w działania. Fakt, życie może się popierdolić,
bo ktoś coś i ogólnie ech… - tak, szok, jesteśmy niedoskonali! Ale jak w finale pięknie zasugerowano (tutaj morał prawie z katechizmu), wystarczy pielęgnować relacje, uczuć nie mordować - chcieć dać coś od siebie lub po prostu nie utrudniać
sobie korzystania ze szczęścia zaniechaniami i automatyzmami. :) Powaga!
P.S.1. Jeszcze dwie uwagi, chociaż mogłoby tu być ich co najmniej z tuzin. ;) Cała magia ogólnego
pomysłu tkwiącego w oryginalnym włoskim scenariuszu polega na tym, że pozawala on na wiele sposobów zaaranżować poruszający ładunek emocjonalny, tak o
charakterze rozrywki, jak i o potencjale dramatycznym. Wystarczy przenikliwe
spojrzenie na otaczająca rzeczywistość, wyciągnięcie właściwych wniosków i
błyskotliwe ich sprzedanie (tempo, dialogi!) oraz wartościowa puenta. Wystarczy też, że do
realizacji dobierze się aktorską śmietankę i dopilnuje, aby ich warsztat zabłysnął
pełnią możliwości (Ostaszewska vs. Simlat!). Wtedy zachwyt widza na wszystkich poziomach
gwarantowany. Gratulacje dla Tadeusza Śliwy!
P.S.2. Cieszę się, że
nie zignorowałem, chociaż zignorować uczciwie się przyznaje zamierzałem. Cieszę się, że wbrew zasadom z kilkoma opiniami z netu się zapoznałem, zanim
potraktowałem film Tadeusza Śliwy, jako potencjalnie typową schematyczną komercyjną komedyjkę,
która w rzeczywistości okazała się doskonałą rozrywką z mocnym akcentem dramatycznym, w
nietypowej jak dla naszych swojskich klimatów (deprecha won!) odsłonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz