Zaskakująco szybko i
bardzo wyraźnie przywrócił mi Jan Komasa wiarę w swój reżyserski potencjał. Po
tym jak Sala samobójców wywindowała go na wysoką pozycję pośród obiecujących
polskich reżyserów, tak głośne Miasto 44 druzgocąco mnie rozczarowało przynosząc
zwątpienie. Ale teraz, wraz z najnowszym tytułem Komasa wraca na odpowiednie
tory i mało tego, staje się nie tylko jednym z największych, ale chyba
największym z własnego pokolenia kandydatem do wielkiej, może nawet
ponad jedynie europejskiej kariery. Biorąc na warsztat samą w sobie niezwykłą i może nie
fundamentalnie, lecz jednak zasadniczo opartą o autentyczne wydarzenia
historię, dodał jej tak wyrazistego reżyserskiego szlifu, że każda scena stała
się rodzajem emocjonalnego katharsis. Wykorzystując jako pretekst motyw
wewnętrznej przemiany nieoczywistego bohatera (w tym miejscu uzasadniony długi wtręt) - bohater jest ofiarą własnych niedojrzałych decyzji, godnych potępienia czynów, lecz nie jest do szpiku kości zepsuty, gdyż tkwi w nim człowieczeństwo, które miota się pomiędzy muszę, a mogę! Po wtręcie, od nowego zdania kontynuuje, zakładam że bez utraty kluczowego wątku. ;) Przemiany... będącej wypadkową jego
prawdziwych potrzeb, realizowanego dość biernie rozliczenia z przeszłością poprzez desperacką, a praktycznie to kształtowaną zbiegami okoliczności próbę ucieczki w kierunku względnej normalności, dokonał reżyser sugestywnej
analizy (co ważne unikającej prostego podpierania się wyłącznie stereotypami) społeczności
małomiasteczkowej, konfrontując się z niejednoznacznymi przecież w ocenie realiami, w których kapłan poprzez
reprezentowanie Kościoła stanowi jednocześnie rodzaj wyroczni i spoiwa łączącego
członków wiejskiej wspólnoty. Przede wszystkim jednak pośród licznych nawiązań
socjologicznych ukazał czym jest pierwotna siła religii i gdzie tkwi jej
zasadnicza funkcja, będąca wypadkową fenomenu potrzeby wiary, a sprowadzająca się właściwie w
praktyce do poszukiwania oparcia w Bogu podczas doznawanego cierpienia.
To jest bowiem film o terapeutycznej roli wiary w Bożą moc udzielaną w postaci
wsparcia w sytuacjach kryzysowych. To film o nadawaniu sensu z bezsilności zdarzeniom
pozbawionym takiego realnego usprawiedliwienia, które prócz logicznego wyjaśnienia
przynieść może też upragnione ukojenie. Tutaj także, mimo że Komasa działa na granicy przesady i tym samym newralgicznej utraty wiarygodności, pozwalając na wtłaczanie do scenariusza natłoku motywów wynikających z potrzeby pełnego wykorzystania potencjału socjologiczno-psychologicznego, to w żadnym momencie jej nie przekracza. Wykorzystując fundament autentycznej historii nie dodaje nazbyt krzykliwych i kontrowersyjnych argumentów, a tylko naturalnie potrafi dostrzegać w zawiłej sytuacji, tak wiele typowych, wyjaśnianych przez nauki humanistyczne tendencji w ludzkich zachowaniach. To też ponad merytoryczną i emocjonalną
wartość, również film doskonale zagrany, a sam Bartosz Bielenia nie jest
jedynym, choć z pewnością najbardziej chyba wyrazistym przykładem kapitalnego
warsztatowego przygotowania i umiejętności uzyskania przekonującego autentyzmu
odgrywanej postaci. Łudząco fizycznie przypominający Christophera Walkena
fantastycznie wykorzystał własne wizualne atuty, jednak dzięki równie
doskonałym kreacjom drugoplanowym nie zdominował ekranu. Tak samo na uznanie
zasłużyła Eliza Rycombel, Tomasz Ziętek, Leszek Lichota, Barbara Kurzaj, czy
pojawiający się wyłącznie we wstępie i finale Łukasz Simlat. Jednak ponad nimi
pod względem mistrzowskiej wiarygodności funkcjonuje Aleksandra Konieczna,
która powściągliwym aktorstwem opartym o mimiczne niuanse w postaci
najdrobniejszych drgnięć mięśni twarzy, osiąga porażający efekt zatracenia i
zagubienia w potwornym bólu. Takie kapitalne zaplecze aktorskie prowadzone ręką utalentowanego i wyczulonego w tym akurat przypadku na przeholowanie reżysera, dało szansę na uzyskanie tego, co w miarę niedawno nie udało się Małgorzacie Szumowskiej, która kręcąc niezrozumiale nagradzaną Twarz, popełniła w rzeczy samej grzech groteskowego potraktowania absolutnie w głębi znaczeń niegroteskowej rzeczywistości i w głównej mierze samych postaci. Chcąc w teorii uzyskać efekt podobny co Komasa obnażyła swoją niewielką wiedzę o prowincjonalnych środowiskach, a wartość lokalnych wspólnot i roli w nich wiary ubrała, może nie w obraźliwe, lecz z pewnością karykaturalne oblicze. Komasa nie popełnił tego błędu, stworzył obraz zarówno krytyczny jak i zarazem film którego przesłanie nie wyśmiewa, a sieje wyrozumiałe dobro łączące to, co teoretycznie stoi w opozycji i bez elementarnej dobrej woli nie da się konstruktywnie zgłębić. Nie wytyka palcami ani nie usprawiedliwia, stawia lustro i próbuje zrozumieć docierając do jednostkowych i grupowych motywacji. Niezwykle wartościowe to kino, takie które w surowym wydaniu dostarcza pięknego choć bolesnego przeżycia. Łzy w oczach bohaterów i równie ustawiczne świeczki podczas seansu w moich. Celne diagnozy i trafnie odnalezione przyczyny. Ludzka ułomna natura - w niej zrozumiała gorycz, złość i potrzeba zemsty. Bezsilność wobec konstelacji tragicznych zdarzeń prowokowanych przez ludzkie nieodpowiedzialne działania kierowane niekontrolowaną frustracją lub też młodzieńczą euforią. Konstruktywne w przesłaniu kino brutalnej prawdy i kino mimo, że tragiczne, to w istocie optymistyczne, za które Kościół powinien być Komasie wdzięczny.
P.S. Jeszcze puenta nieoficjalna, która jest akurat ekstremalnie gorzka. Znaczy, że jak masz wyrok to nie masz szans by zostać księdzem, ale jak zostaniesz księdzem, to możesz mieć już wyje**** na potencjalne wyroki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz