Miliony słów do znacznej potęgi podniesionych wypowiedziane, tych które w tonie zachwytu zasłużenie komplementują zaskakująco fascynującą robotę "gościa od Kac Vegas" oraz w głównej mierze fenomenalny warsztat aktorski zajęczowargiego młodszego brata nieodżałowanego Rivera Phoenixa. Zatem na cholerę potrzebne publiczne prezentowanie kolejnego zdania, tym bardziej opinia anonimowego amatorskiego quasi dziennikarzyny z przypisywanymi mu bez żadnej racjonalnej przyczyny wielkimi ambicjami zauważenia i zaistnienia? Może gdyby on napisał coś nowego, potrzebnego bo odkrywczego, a najlepiej odnalazł starannie zakamuflowane wady obrazu Todda Phillipsa i swoją przenikliwością oraz sarkastyczną naturą obnażył jego hochsztaplerskie sztuczki (niczym hipnotyzujące zaklęcie czarnoksiężnika rzucone na widzów miliony), wtedy warto by było czas poświęcić na tego rodzaju już nie wtórną lekturę. Kiedy jednak zasadniczo, a nawet w pełnym zakresie zgadza się on z recenzjami pochlebców i sam nudzi się śmiertelnie czytając ente hymny pochwalne, a jedyne co daje mu przyjemność z ich eksploracji, to nadzieja w praktyce spełniona, kiedy rzadko, ale jednak wpada na te fragmenty wychodzące poza schemat, zainfekowane kapitalnym poczuciem humoru i błyskotliwością ponad przeciętną, wywołującą intelektualne ożywienie i salwy ironicznego śmiechu, a sam jednak nie bardzo tym popisać się potrafi - zatem po co ma pisać?
P.S. Co bym jednak nie zapomniał z czym się posłusznie zgadzałem, a co mi w filmie Phillipsa zaimponowało, poniżej sobie streszczę i tutaj w jednym miejscu pozostawię. Pierwsze to postać i kreacja Joaquina, czyli fakt że figura uwolniona z kart komiksowych sag o super bohaterach umieszczona została w realistycznym do bólu kontekście. Uczłowieczona poprzez szereg wynikających z siebie i naukowo popartych ludzkich ułomności i totalnie eliminujących ze względnej normalności, w teorii niestety tylko walorów. Wrażliwość przegrywa sromotnie z brutalną rzeczywistością, popadając w szaleńczy nihilizm, jako wypadkowa długotrwałej frustracji i ustawicznego zobojętnienia na własne potrzeby. Arthur z bezradności i bezsilności tworzy alter ego, tym samym pielęgnuje obłęd i finalnie się w nim zatraca, a okoliczności zupełnie mu w tym kluczowym dla przemiany akcie nie przeszkadzają. Drastyczne fakty z rodzinnej przeszłości, traumatyczne dla psychiki latami wdrukowywane przeżycia, ale także rozgrzane nastroje społeczne oraz mediów na krew apetyt w decydujący sposób wpływają na destrukcyjne zapędy i docelowo rozpad dotychczasowej osobowości, tworząc zupełnie wypranego z emocji demiurga zbrodni. W interpretacji Phoenixa teoretyczne założenia spektakularnie zostały ukazane w praktyce, a stwierdzenie iż on sam urodził się właśnie dla tej roli nie wydaje się nadużyciem. Po drugie, gdyż to wielkie kino jednego aktora, nie byłoby tak wielkim kinem w ogólności, gdyby nie dopieszczone z detaliczną precyzją wszelkie elementy scenografii (lokacje, paleta barw), tak samo ścieżka dźwiękowa korzystająca zarówno z elektryzującej mocy standardów sprzed lat, jak i z mrocznej siły muzyki symfonicznej oraz scenariusz przywracający wiarę w kino spójne, oparte o logiczne następstwa i merytoryczne podstawy psychologiczno-socjologiczne, nad którym czuwał reżyser (nie do wiary) robiący przez wiele lat filmy może nie paździerzowe, ale z pewnością bez większych ambicji artystycznych. Tym samym dotarłem do miejsca w którym zamknę archiwizację na własny ewentualny użytek w post scriptum zapisaną, że takiego filmu od lat oczekiwałem od Guillermo del Toro, a dał mi je (nie do wiary raz jeszcze) "ten gość od Kac Vegas".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz