Corpse Flower pięknie buja i genialnie hipnotyzuje, szczególnie w pierwszej części, gdzie akurat dominują takie perełki jak Ballad C.3.3., Camion, Chansons D'Amour i Browning, które śmiało odnalazłyby się w programie wymarzonej czwartej płyty Mr. Bungle, pełniąc rolę podobną do Retrovertigo, Pink Cigarette i Vanity Fair z zamykającej jak dotąd dyskografię Californii. Dalej i wcześniej też absolutnie nie jest słabo, bowiem tytułowa kompozycja wraz z On Top of the World (najbardziej chyba faithnomorowska) i schizoidalnymi Cold Sun Warm Beer, Hungry Ghost oraz A Schoolgirl's Day posiadają do zaoferowania może mniej groove'u, ale w zamian kapitalny, często osobny klimat jak i wysokie stężenie wyobraźni, bez pretensjonalnej megalomanii, bądź co gorsza mielizn. Jedynie finałowy Pink and Bleue skonstruowany w konwencji musicalu, tudzież ekscentrycznej rock opery, poprzez swój filmowy charakter (chyba najwięcej Vanniera), nie bardzo raczy korespondować z poprzedzającymi go utworami. Natomiast dopełniające stawkę Insolubles i Yard Bull nieco tylko przynudzają, choć zapewne ich forma również może znaleźć uznanie w oczach słuchacza. Nie będę filetował ostrym nożem co bardziej mięsistych fragmentów, dobierał się do liczenia kręgów w kręgosłupie i poddawał tkankę okalająca rdzeń drobiazgowej analizie, bo co jasne nie posiadam żadnej fachowej wiedzy warsztatowej w kwestii muzycznej, więc pozbawiony tychże kompetencji ośmieszać się nie zamierzam. Jako laik w świecie teorii dźwięku dodam tylko, że jestem niezmiernie rad, iż aranżacje wykorzystane na Corpse Flower są na tyle czytelne, a melodie przyjazne, pozwalając mi dość łatwo oswoić materiał stworzony przez muzyków, którzy w prostocie rozwiązań nie zwykli najczęściej gustować. Przynajmniej znajomość twórczości Pattona daje mi prawo do powyższego stwierdzenia, bowiem skomplikowanych pomysłów szczególnie pod szyldem Fantomasa, czy też w wielu różnych konfiguracjach personalnej współpracy nie żałował. Tutaj mimo wszystko umiar zachował, być może gdzieś powstrzymywany przez konwencję nawiązującą do poszukiwań inspiracji w tradycji piosenki francuskiej, tak jak bliźniaczo niegdyś czynił, kiedy Mondo Cane we włoskiej było zatopione. Poza tym myślę, że Vannier jako mentor (mimo że charakter Pattona dominuje), to w istocie oddziaływał na powstający materiał, powściągając szaleńcze zapędy młodszego kolegi. Chociaż cholera ich wie - jak mądrzejsi donoszą (ja tego nie wiem) Pan starszy też w przeszłości miewał chwile gwałtownych odlotów. ;)
P.S. Żałuje jednak bardzo, że części z tych pomysłów Patton nie zachował na potrzeby właśnie powrotnego albumu Mr. Bungle. One wydawałyby się idealnie pasować do formuły, która byłaby naturalnym rozwinięciem mojej ulubionej Californii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz