Już ponad miesiąc od
tej latami oczekiwanej premiery minął. Co jest zarówno niczym w odniesieniu do
czasu i cierpliwości w jaką fani uzbroić się musieli, jak i okresem wystarczającym jak się
okazuje, by kurz opadł, a niezwykle mocno nakręcone emocje straciły swą wrzącą temperaturę. Dziś z perspektywy odsłuchów liczonych w dziesiątki napiszę zdań
kilka. Jednocześnie w tonie ironicznym jakim dzieliłem się swymi zwięzłymi spostrzeżeniami na gorąco,
jak i we właściwej części refleksji spojrzę naturalnie na Fear Inoculum poważniej, bogaty
ponad miesięcznym doświadczeniem z nim obcowania. W zasadzie to na otwarcie (pocierając wówczas jak miliony innych zainteresowanych kolanem o kolano), mógłbym tak sobie zabłysnąć żartem złośliwym, że jak na świeżo rozpoznałem najnowsze dziecko toolowskiej
legendy, to pomyślałem że już rozumiem doskonale dlaczego tak się ociągali z
jego nagraniem i złaknionym apologetom (a zdecydowanie bardziej zawodowym krytykom i szydercom) efektu swojej długoletniej pracy zaprezentowaniem. ;) Wprost wówczas powiedziawszy - jak na ponad tuzin lat czekania, to nie ma szału, więc mogą mieć zgryźliwcy szanse na wyżywanie. I tak to obserwując bardzo liczne reakcje w sporym stopniu było, bowiem apetyt przecież rósł niepomiernie w trakcie wyczekiwania, a domysły i pomysły kłębiły się w głowach budując coraz trudniejsze do sprostania żądania. To jest oczywiście całkowicie nieodkrywczo dostrzegany najistotniejszy problem Fear Inoculum, że poprzeczka została tak wysoko ustawiona i równolegle zasadnie (bo to nie pierwszy lepszy zespolik rockowy) i niezasadnie (bo na eksperymenty, rewolty czy nawet poziom galaktyczny nie mogli tak najzwyczajniej wskoczyć, bo właściwie po co i dlaczego). Wziąwszy pod uwagę całą paletę zmiennych towarzyszących powstawaniu Fear Inoculum, to nie było przesłanek ponad te czysto ambicjonalne, by ikona wychodziła zbytnio przed szereg, bo to co do gatunku wniosła swego czasu to jej niepodważalna zasługa, a teraz należało tylko utrzymać pozycję - tym bardziej że doświadczenie i status kultowy nie sprzyja potrzebie przemian radykalnych. We mnie jednak nie było pretensji takowych - jako w statystycznym odbiorcy toolowskiej dźwiękowej formuły diagnozowałem potrzeby, których zaspokojenia żądałem, ale ich intensyfikacja skutecznie zbijana była zdroworozsądkowym mierzeniem rzeczywistości. Stąd kiedy zaprzyjaźniłem się z kolekcją nowych kompozycji, to w poczuciu satysfakcji i z każdym kolejnym odsłuchem intensywniejszego spełnienia, sam jeszcze dobitniej zrozumiałem, czego po tym krążku się spodziewałem i co mi on sam dał jako osobie dla której logotyp Tool to cała konstelacja przeżyć i oddziaływań kształtujących mój muzyczny gust. Fear Inoculum po szybkim wstępnym przetarciu przyniósł mi wewnętrzny spokój, harmonię i równowagę, nie otwierając od razu drzwi do wszystkich własnych walorów, ale jak to dojrzała kompozytorska robota zwykle czyni stopniowo wpuszczając do introwertycznego świata. Chociaż album w pełni skonfrontowany już z domysłami, przefiltrowany i rozłożony na czynniki pierwsze, to nie pokuszę się o dumne analityczne dociekania, tylko przez konieczny umiar aby tekst był w miarę przyswajalny dopiszę (bez rzecz jasna wyczerpania tematu, robiąc to maksymalnie przewidywalnie), że nowe dzieło klasyków jest w moim przekonaniu tak samo intrygująco wielowątkowe i przestrzenne, jak i w oczywisty sposób chwytliwe. Ponadto co szczególnie cieszy (bo obawy były) nie jest megalomaniacko przekombinowane i pomimo rozbudowanego charakteru oraz tematów progresywnie rozwijanych unika mielizn, dostarczając wciąż radości z odkrywania tego co jeszcze do tej pory nieodkryte, w atmosferze powracania do miejsca bezpiecznego, bo przytulnie swojego. Instrumentalnie prym wiedzie wirtuozerska praca zestawu perkusyjnego i basowe linie stanowiące jak od początku Tool przyzwyczaił kręgosłup całej misternie formowanej konstrukcji, w której rola wiosła Adama Jonesa nadzwyczaj ważna w chwilach erupcji rosnącego napięcia, kiedy nierzadko siecze naprawdę ostrym riffem. Ponad warsztatem instrumentalnym i aranżerskim, gdzie rozwiązania rytmiczne i poszczególne riffy nie zaskakują zbytnio, jest jeszcze linia wokalna, kapitalnie wpleciona w charakter numerów - włażąca pod skórę i hipnotyzująca swym magnetyzmem. Miałem pierwotnie wystartować i sfinalizować tekst stwierdzeniem, iż fajnie że nowy Tool jest i w tym lakonicznym stwierdzeniu zawarłbym to co lapidarnie najistotniejsze. Ale jak tu nie dodać jeszcze dwóch arcyważnych określeń sprowadzających się do prostego sensu, że takich właśnie cholernie bezpiecznie (w tym przypadku to nie jest oksymoron) meandrujących i absorbujących dźwięków z obozu Keenana, Chancellora, Jonesa i Carey'a potrzebowałem, by poczuć się jak w domu. Co uznaję za sukces zespołu i satysfakcję moją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz